Korespondencja z Gdańska
W piątek obaj polscy singliści przegrali, w sobotę zwycięski debel nieco poprawił nastroje, niedziela w gdańsko-sopockiej Ergo Arenie nie przyniosła jednak euforii. Kapitan Radosław Szymanik nie zmienił wstępnej decyzji – przeciw Leonardo Mayerowi posłał do gry Michała Przysiężnego, który walczył mężnie, wygrał pierwszego seta i jeszcze w drugim był blisko zwycięstwa. Przegrał jednak 7:6 (7-4), 6:7 (4-7), 2:6, 3:6, zapisano trzeci punkt dla gości i zostały nam już tylko argentyńskie wiwaty.
Początek meczu Przysiężny – Mayer mógł się podobać tym, którzy cenią perfekcję serwisową i umiejętność wykorzystywania szans, jakie daje dobre podanie. Przez dwa sety Polak i Argentyńczyk pod tym względem zbliżyli się do doskonałości – linie były wycierane przez piłki, tablica często pokazywała prędkość ponad 200 km/godz., gemy szły wartko, punkty zdobyte przy podaniu rywala liczyło się na palcach jednej ręki. Kto widział jeden gem, ten widział wszystkie.
Teraz trening
W obu tie-breakach o wyniku zadecydowało jedno nieudane zagranie: w pierwszym piłka Mayera w siatce, w drugim wolej Przysiężnego w aut. Kiedy jednak Argentyńczyk w trzecim secie poradził sobie z podaniem Polaka, szybko objął prowadzenie 3:0, a Przysiężny stracił rozpęd.
– Choć początek był dobry, to nawet przez te dwa sety nie grałem najlepiej, jak potrafię. To było niemożliwe po tygodniu treningu, podczas którego rozegrałem tylko jednego pełnego seta z Hubertem Hurkaczem i przegrałem 1:6. Brakowało mi zwłaszcza odpowiedzi na serwis Leonardo, piłki były na rakiecie, ale returny nie wychodziły. Teraz jadę do Poznania, biorę się do solidnego treningu fizycznego, nie wracam do turniejów, jeszcze nie czuję się gotowy, może będę pod koniec marca. Co do Pucharu Davisa pozostaje przede wszystkim dbać o zdrowie, mamy jeszcze w tym roku obowiązki – mówił Przysiężny.