Relacja z Pjongczangu
Kto lubi hałaśliwą, kolorową i jaskrawą, bardzo ostrą lub bardzo słodką Azję, miał na tych igrzyskach ucztę dla zmysłów. W halach bębenki bolały, w Parkach Olimpijskich bolały oczy, światło i dźwięk podawano wedle zasady: więcej znaczy lepiej.
W Gangneung Hockey Centre niemal wszystko było jak w NHL: amerykański spiker, który potężnym barytonem ogłasza wymiar kary, cztery wielkie ekrany pod sufitem (z obowiązkową zabawą w całowanie par wskazanych przez kamerzystę), hałaśliwe przygrywki w przerwach i czwórka dziewczyn w mini z zespołu „Cosmic Girls" prężąca się na małej scenie bez widocznego powodu. Tylko hokeiści nie byli z NHL.
Półki jak tęcza
Kontrasty były wszędzie. Dudniąca cisza obiektów chwilę po zawodach albo hałas, jaki prowadzący konkurencje DJ-e wpychali nam do uszu nawet podczas curlingu.
Były to także igrzyska przenikającego do kości mrozu oraz upału przegrzanych autobusów. Autobusy to osobna historia – ludzie mediów spędzają w nich połowę czasu pracy. Rozpalone jak hutnicze piece, miały swój urok, gdy wchodziło się do wnętrza po paru godzinach spędzonych pod skocznią. Pierwsze dziesięć sekund to raj, potem czyściec, od piekła chroniło błyskawiczne zrzucanie kurtek.