To była jedna z ostatnich szans dla poznaniaków, by jeszcze postraszyć obrońców tytułu i wysłać sygnał, że wciąż walczą o mistrzostwo. I sygnał Lech wysłał naprawdę dobitnie.
Spotkanie – jak w klasycznym przepisie na thriller doskonały – zaczęło się od trzęsienia ziemi. Już w 10. sekundzie piękny strzał z dystansu oddał Michał Żyro, ale stojący w bramce Lecha Jasmin Burić zdołał przenieść piłkę nad poprzeczką. Po pierwszej mrożącej krew w żyłach sytuacji, napięcie jeszcze wzrosło. I chociaż były dłużyzny i mnóstwo niepotrzebnych scen, to poznański thriller w drugiej połowie nabrał rumieńców. Legia została wypunktowana w pięć minut.
Trener Henning Berg znów zabawił się składem i ustawieniem swojego zespołu. Na mecz z Lechem postanowił wrócić do wariantu, który tak dobrze funkcjonował jesienią – czyli bez klasycznego napastnika. W poprzedniej rundzie pozycjami wymieniało się dwóch ofensywnych pomocników – Ondrej Duda i Miroslav Radović. Serb już jednak strzela gole w drugiej lidze chińskiej, a w jego miejsce norweski trener posłał do boju Michała Masłowskiego. Jednak pozyskanemu z Zawiszy Masłowskiemu do klasy Radovica wciąż daleko, co widać było w Poznaniu.
W bramce Legii po raz kolejny stanął Arkadiusz Malarz, ale miejsce to zajmował tylko przez godzinę. W 60. minucie interweniował rękoma poza polem karnym i dostał czerwoną kartkę.
Pierwszy kontakt z piłką rezerwowego bramkarza Dusana Kuciaka nastąpił, gdy wyciągał ją z siatki. Fantastycznym uderzeniem z rzutu wolnego popisał się Szkot Barry Douglas. Chwilę później Lech zorganizował szybką kontrę, a piękne podanie Karola Linetty'ego wykorzystał Kaspar Hamalainen. Wnioski dla Legii: czerwona kartka, dwa stracone gole i już tylko trzy punkty przewagi nad Lechem. Mistrzowie Polski wygrali wiosną tylko dwa mecze i sami sobie ten horror fundują.
Ozdobą krakowskich derbów wygranych przez Wisłę 2:1 były gole. Szczególnie pierwszy strzelony przez Semira Stilica, po pięknej akcji składającej się z krótkich podań, gdy piłka sunęła po murawie od nogi do nogi.
Kazimierz Moskal znany jest nie tylko z bezwarunkowej miłości do Wisły (to już jego trzeci epizod w roli strażaka gaszącego pożar po poprzedniku), ale także jako największy apologeta tak zwanej krakowskiej szkoły. Czyli kombinacyjnej, efektownej, ofensywnej gry. – Po takich akcjach i bramkach wszyscy doszukują się „krakowskiej szkoły". Tak naprawdę to bardzo cieszy – mówi „Rz" Moskal. – Chcemy tak właśnie grać. Podania, kombinacyjne akcje, dużo sytuacji.