Wszystko zaczęło się w J-Village, czyli ośrodku sportowym, gdzie przez lata selekcjonowano odpady po katastrofie elektrowni atomowej w Fukushimie. - Cały świat mógł zobaczyć skalę odnowy, jakiej dokonaliśmy we wschodniej części kraju - przekonywała szefowa komitetu organizacyjnego igrzysk Seiko Hashimoto, podkreślając towarzyszące startowi sztafety hasło: „Igrzyska odbudowy”.
Ogień został przechowany w Japońskim Muzeum Olimpijskim w Tokio, gdzie znalazł się po przełożeniu igrzysk. Dziś przemierza kraj i daje nadzieję, że najważniejsza sportowa impreza czterolecia się uda, choć pomysł jej organizacji w czasach koronawirusa wciąż się wielu mieszkańcom kraju nie podoba.
Ceremonia rozpoczęcia sztafety odbyła się bez udziału zagranicznych gości. Każdy uczestnik wydarzenia musiał przez tydzień raportować stan zdrowia. Organizatorzy przewidzieli także regularne testy na koronawirusa dla wszystkich, którzy w ciągu najbliższych trzech miesięcy poniosą olimpijski ogień.
Biegaczy zobowiązano do noszenia maseczek lub zachowania dystansu społecznego. Pierwsze metry sztafety w zakresie przestrzegania restrykcji były farsą. Biegnące bez maseczek „Nadeshiko” - piłkarskie mistrzynie świata z 2011 roku - podczas improwizowanego truchtu zachowały wprawdzie dystans, ale wcześniej stały ramię w ramię przy podium, gdzie zapalono pochodnię.
Dostaliśmy zwiastun tego, co czeka nas podczas igrzysk. Gospodarze zapowiedzieli wprawdzie surowy reżim, ale wszystko i tak sprowadzi się do odpowiedzialności samych uczestników - pochodzących z całego świata, wychowanych w odmiennych kulturach, z różnym podejściem do obostrzeń - stłoczonych na terenie wioski olimpijskiej.