Od piątkowego prologu do niedzielnego finału rządzili Polacy, co nikogo raczej nie zaskoczyło. Zagraniczna konkurencja była dość skromna, koronawirus zniechęcił do przyjazdu wielu mocnych skoczków, solidne drużyny przysłali tylko Szwajcarzy i Słoweńcy, przywoitą Austriacy.
Oglądanie przewag Dawida Kubackiego (pewne wygrane w obu konkursach) i Kamila Stocha (sukces w prologu, najpiękniejszy i najdłuższy skok weekendu – w sobotę 136 m) pozostało jednak przyjemnością niezależnie od specyficznych okoliczności. Pochwały zbierali także pozostali reprezentanci, starsi i młodsi, zwłaszcza Piotr Żyła i Tomasz Pilch.
W prologu i pierwszym konkursie wystartowało 46 skoczkow (13 z Polski), w niedzielę 40, bo dodatkowa kwota dla gospodarzy dotyczyła tylko sobotniej rywalizacji. Trener Doleżal sprawiedliwie posłał na ostatnie zawody siódemkę, która zajęła najlepsze miejsca dzień wcześniej, więc w finale nie pojawili się m. in. Maciej Kot, Jakub Wolny i Aleksander Zniszczoł, ale ich zastępcy spisali się co najmniej dobrze.
Miłośnicy statystycznych rekordów mogli dopisywać do kronik skokowych nowe dumne fakty, wśród nich całe polskie podium w sobotę (i pięciu Polaków w pierwszej szóstce) oraz podobny wyczyn w niedzielę. Kibice patrzący na innych zapewne zauważyli, że 39-letni Simon Ammann wciąż nie rdzewieje, a Słowenia może ma nowy talent – 19-letniego Jana Bombeka.
Organizatorzy FIS Grand Prix podołali wyzwaniu, jakim było bezpieczne przeprowadzenie konkursów w warunkach ograniczeń sanitarnych. Skoczkowie zachowywali dystans społeczny, sprawnie zmieniali maseczki i odkażali sprzęt. Trenerzy i obsługa wydarzenia także przestrzegali protokołów. O właściwe odstępy zadbano nawet na odpowiednio powiększonym podium.