Od kiedy istnieją takie skoki, jakie znamy dzisiaj, z Pucharem Świata i regularną rywalizacją, nikt nie zdobył indywidualnego medalu igrzysk po 30. urodzinach.
Ostatnim, któremu się w ogóle udało, był Birger Ruud, ale to było tuż po wojnie, gdy się jeszcze nikomu nie śniły błyszczące kombinezony, kaski, indeksy BMI i podróżowanie po całym świecie w pogoni za pucharowymi punktami.
Adam Małysz jest pierwszy w tej współczesnej epoce, do tego z dwoma medalami na jednych igrzyskach. Starszy o blisko trzy lata od Jensa Weissfloga, od Masahiko Harady, kojarzących się do tej pory z długowiecznością na skoczni. Akurat on, który miał 100 powodów, żeby opaść z sił szybciej niż inni.
[srodtytul]Nikogo za plecami [/srodtytul]
Od dziewięciu lat nigdy nie był sam. Nawet na wakacjach albo w swoim własnym ogrodzie zawsze mógł się spodziewać kogoś, kto go rozpozna, zaczepi, o coś poprosi, a jak mu zabraknie śmiałości, to tylko popatrzy i rzuci jakiś komentarz. A jemu nie wypada zareagować, bo przecież mu przypięto łatkę niemal nowego świętego. Wspominał czasami, jak był bliski wybuchu, jak go korciło, żeby krzyknąć albo choć powiedzieć szczerze, co miał na języku, ale powstrzymywał się w ostatniej chwili, bojąc się, że sprawi komuś przykrość.