Wygrał jak należy, bez żadnych wątpliwości – dwa doskonałe skoki, w każdym energia i styl, tylko bić brawo. Wytrzymał presję prowadzenia po pierwszej serii, uśmiechał się już w chwili, gdy siadał na belkę przed finałowym skokiem, by z tym uśmiechem zdobyć złotą śnieżynkę.
Zdecydowanie przesłonił ponowny wzlot mistrza świata w lotach Niemca Karla Geigera i zapowiedź sukcesów nowego słoweńskiego pokolenia w osobie Anže Laniška, a przede wszystkim porażkę murowanego kandydata do tytułu – Norwega Halvora Egnera Graneruda.
W chwili największego sportowego szczęścia pozostał sobą, czyli dorosłym dzieckiem – wykrzyczał to szczęście bardziej niż inni, przeżywał intensywniej i inaczej, choć jest od sobotniego wieczoru także najstarszym mistrzem świata w historii skoków.
W tej radości najbardziej zwyczajna wydała się runda honorowa na ramionach kolegów i mistrzów z minionych lat, Kamila Stocha i Dawida Kubackiego – kolejne potwierdzenie ich zespołowej przyjaźni. Potem był już tylko on – rozgrzany, rozgadany, tyle radosny ile rozwichrzony w słowach i gestach nowy mistrz, postać nie do podrobienia.
Refleksja z nutą dumy
Nie da się do tego sukcesu przyłożyć zwykłej miary. Kluczem może być tylko szczerość – Piotr Żyła w tym, co robi, zawsze jest sobą, choć wcale nie ułatwia to zrozumienia wszystkiego. Dało się jednak wydobyć z eksplozji wrażeń mistrza parę ważnych wspomnień: o mobilizacji sprowokowanej przez długą wieczorną rozmowę w piątek z trenerem Michalem Doležalem, o świetnym poranku w sobotę, o wyjątkowym dla sportowców stanie uniesienia („Czułem się fajnie, jakbym na jakieś imprezie był, nie na zawodach..."), który daje tę wspaniałą pewność siebie w walce o najwyższe cele. I całkiem dojrzałą refleksję z nutą dumy, że w tak poważnym wieku dał radę się przygotować.