Tego nie było w historii igrzysk: podium na dużej skoczni wyglądało tak samo jak tydzień wcześniej na mniejszej.
Różnica była tylko jedna – Simon Ammann (złoto) z Adamem Małyszem (srebro) cieszyli się jeszcze bardziej, a Gregor Schlierenzauer sprawiał wrażenie niezadowolonego, choć na konferencji prasowej z uśmiechem przyklejonym do twarzy twierdził, że jest szczęśliwy jak nigdy.
Austriak i tym razem musiał atakować z dalszej pozycji. Po pierwszej serii był piąty, a straty miał duże. Drugi skok (136 m) oddał jednak znakomity, tylko dwa metry krótszy od Ammanna, i tak jak tydzień temu dzięki niemu wywalczył medal.
Faworyt sobotniego konkursu na dużej skoczni w Whistler Park był jeden – Simon Ammann. Jeśli decydował się na udział w treningach, to latał najdalej, w serii próbnej również postraszył wszystkich skokiem na odległość 142,5 m, choć ruszał z niższego rozbiegu. Wszyscy byli zgodni: jeśli nie przewróci się przy lądowaniu, nikt mu nie zagrozi. – Na średniej skoczni był mocny, ale na dużej jest jeszcze mocniejszy – mówił Małysz.
Kiedy o 11.30 czasu miejscowego zaczynali walkę o medale, słońce świeciło mocniej niż dzień wcześniej podczas biegu Justyny Kowalczyk. Wokół skoczni falował kolorowy tłum. Oficjalnie sprzedano ponad 6 tysięcy biletów, najdroższe po 250 dolarów, ale ludzi było znacznie więcej. Biorąc pod uwagę niewielką popularność skoków w kraju hokeja i curlingu, to wynik nie gorszy niż skoki Ammanna. Najliczniejszych i najgłośniejszych kibiców miał Małysz. Wielu przyleciało z Polski, inni z USA i najodleglejszych zakątków Kanady. Chcieli na własne oczy zobaczyć, jak „Orzeł z Wisły” skacze po medal. Biało-czerwone flagi, transparenty z nazwami miast i jedna duża drewniana tablica z napisem: „Mamo, tu jestem!”. – Czułem się jak u siebie w domu – powie później nasz skoczek, jeden z niewielu, którzy mają w dorobku cztery olimpijskie medale.