Najlepszym komentarzem do weekendu Małysza w Predazzo była jego mina po niedzielnym skoku. Rozkładając ręce, spojrzał tak, jakby chciał powiedzieć: „Nie oczekujcie ode mnie wyjaśnień, ja sam nie wiem”. Tablica pokazała 111,5 metra i miejsce poza finałową serią. Tak jak dzień wcześniej, gdy Polak skoczył 114,5 metra, zdecydowanie bliżej niż startujący tuż przed i po nim.
Od końca 2000 roku, gdy wybuchła wielka forma mistrza, Małysz tylko trzy razy znalazł się w PŚ poza czołową trzydziestką. Rok temu w Oslo był na 54. miejscu, ale wtedy z progu zdmuchnął go wiatr. Przypadkowe były też niepowodzenia w Kuusamo na początku sezonu 2006 – 2007 (34. miejsce) i w Hakubie w styczniu 2004 roku (32.).
W Predazzo o przypadku nie było mowy. To raczej skok na 130 m w piątkowych kwalifikacjach wyglądał na wyjątek od reguły. Następne trzy – dwa w konkursach i jeden w niedzielnych kwalifikacjach – były bardzo podobne: bez mocy, bez walki, blisko.
Najgorsze w skokach nie jest to, że każdego wcześniej czy później dopadnie kryzys, ale że nie wiadomo, dlaczego tak się dzieje. Coś się udawało i nagle przestaje. Nawet ulubiona skocznia może wtedy być wrogiem, jak ta w Predazzo, gdzie Małysz zdobywał mistrzostwo świata, wygrywał w PŚ dwa razy i wciąż jest rekordzistą. Trenerzy też niewiele mogą pomóc. Hannu Lepistoe i Łukasz Kruczek po niedzielnym skoku Adama bezradność mieli wypisaną na twarzach.
Polak miał w piątek atak migreny, ale to dla niego nic nowego, a poza tym właśnie tego dnia, po wzięciu środków przeciwbólowych, skoczył najlepiej. Po sobotniej nieudanej próbie Łukasz Kruczek tłumaczył, że Małysza przy odbiciu zatrzymała zbierająca się w torach woda, ale decydujący był jednak błąd Polaka.