Aleksander Wierietielny, trener Justyny Kowalczyk, wiedział, co mówi, przewidując, że po trzech zmianach Polki mogą być blisko najlepszych. Ale mistrzyni świata zaraz po swoim biegu zapytana, jaka jest moc tej sztafety, powiedziała: – Nie ma mocy. I od razu wyjaśniła, że moc jest wtedy, kiedy zespół walczy o jeden z medali. A w tym składzie na takie marzenia jest jeszcze za wcześnie.
Kowalczyk pobiegła na pierwszej zmianie jak przystoi mistrzyni świata. Dość szybko wyprzedziła Finkę Pirjo Muranen i sama pomknęła do mety. Na strefę zmian wbiegła pierwsza, ale jej przewaga nad Muranen i Rosjanką Aleną Sidko nie była duża. – W tak trudnych warunkach zrobiła, co mogła – powie później Józef Łuszczek, którego córka Paulina Maciuszek biegła na ostatniej zmianie.
Córka mistrza z Lahti i znanej polskiej biegaczki Michaliny Maciuszek przyznała, że nie wiedziała, na której jest pozycji, gdy ruszała na ostatnie pięć kilometrów. Emocje były tak wielkie, że odbierały jasność myślenia. – Każda z nas wiedziała jednak, że musi biec do utraty tchu, dać z siebie wszystko – dodała Sylwia Jaśkowiec. Dwukrotna młodzieżowa mistrzyni świata ruszyła na swój odcinek na piątej pozycji. Biegnąca przed nią Kornelia Marek robiła, co mogła, ale jak tu się skutecznie ścigać z taką Virpi Kuitunen czy Marianną Longą. Finka i Włoszka to przecież narciarskie znakomitości. Polka przeszła jednak samą siebie. Straciła niewiele, nie pogrzebała szans sztafety. I dzięki temu Sylwia mogła pokazać charakter i talent.
– Nigdy w życiu nie biegło mi się tak lekko. Znakomicie posmarowane narty pędziły jak szalone. Myślałam, że śnię, wyprowadzając sztafetę na trzecie miejsce – mówiła Jaśkowiec, która na swojej zmianie wygrała z taką gwiazdą jak Norweżka Kristin Steira, a Fince Roponen dołożyła prawie minutę.
– Ale nie tylko z niej będziemy mieli wielką pociechę – chwalił Sylwię i jej koleżanki prezes Apoloniusz Tajner, który kilka godzin przed startem do tego biegu przewidział wynik.