Wcześnie mówiono, że będzie tam, gdzie dziś są Rafael Nadal, Novak Djoković i nawet Roger Federer. Nie było w tym wiele przesady, zwłaszcza po wspaniałym zwycięstwie w US Open 2009, gdy w pięciosetowym finale pokonał szwajcarskiego mistrza, wcześniej Nadala.
Miał wtedy 21 lat, chudy, wysoki, pokazywał wszystkim nieśmiały uśmiech, pozornie powolne ruchy, niezły serwis, nieomylny bekhend i piorunujący forhend, którym zmiatał z kortu kolejnych rywali.
Świat przypomniał sobie wtedy o Tandil – stutysięcznym przemysłowym miasteczku, 350 km na południe od Buenos Aires, w którym z nieznanych powodów rodzili się kolejni tenisiści na miarę zauważalnych sukcesów w ATP World Tour. Tu zaczynali swe kariery Mariano Zabaleta, Diego Junqueira, Maximo Gonzalez i Juan Monaco. W ciągu minionych 20 lat sześciu osiągnęło pierwszą setkę rankingu światowego.
Juan Martin del Potro zaczął jak inni. Został po prostu zaprowadzony za rękę przez tatę Daniela, z zawodu weterynarza (z upodobań sportowych rugbystę) i mamę Patricię (nauczycielkę) do klubu i samo poszło.
Wygrał Orange Bowl, nieoficjalne mistrzostwa świata 14-latków, był nr 3 w rankingu juniorów, przez cykl turniejów ITF szybko doszedł do cyklu ATP, pierwszy turniej zagrał w 2006 roku, trzy lata później był mistrzem Wielkiego Szlema.