Deblowy związek Kubota i Maksa Mirnego wydaje się dobrym połączeniem dużego doświadczenia z ogromnym doświadczeniem. Polak mówił po ładnym sukcesie (7:5, 6:4, 6:3) nad francuską parą Adrian Mannarino i Lucas Pouille, że z Białorusinem gra mu się świetnie, że profesjonalizm partnera go wzmacnia, że kariera singlowa chyba już nie dla niego, choć jeszcze nie twierdzi, że skończona.
Na razie zatem wracamy do podziwiania Łukasza Kubota – mocnego deblisty, w końcu wielkoszlemowego mistrza z Australii, który jest w Wimbledonie również członkiem klubu Last Eight, czyli tych, którzy grali w ćwierćfinale singla. No i jest tenisistą, z którym da się rozmawiać nie tylko o zepsutym bekhendzie w połowie drugiego seta.
Opis londyńskich upałów pozostawmy wyobraźni czytelników, ale dodajmy, że to był naprawdę najgorętszy dzień w historii turnieju. Trzeciego dnia ważne było także to, że Kei Nishikori (nr 5) jest na razie najwyżej rozstawionym tenisistą, który nie awansował do trzeciej rundy.
Wielkiej winy Japończyka nie ma – po pięciu setach w poniedziałek (z Simone Bolellim) nie wytrzymała lewa łydka. – Bolało, kiedy biegałem, bolało, kiedy chodziłem. Oczywiście, że mnie to martwi, myślałem, że będę dobrze grał na trawie – mówił.
Łydka dokuczała Nishikoriemu już w Halle, wtedy twierdził, że do Wimbledonu się zagoi. Efekt tego walkowera jest taki, że na pewno cieszy się Santiago Giraldo, który dostał się do 3. rundy i chyba cieszy się Novak Djoković, który miał (wedle rozstawienia) grać z Nishikorim w ćwierćfinale. Teraz w ćwiartce Serba najlepszym tenisistą wydaje się Marin Cilić (nr 9), ale patrząc na jego pięciosetową mękę z Ricardasem Berankisem, można było mieć wątpliwości, czy dotrwa w dobrym zdrowiu tak wysoko.