Świątek była trzecią polską finalistką Wimbledonu, ale Jadwiga Jędrzejowska (1937) i Agnieszka Radwańska (2012) mecze o tytuł przegrywały. Ona miała prawo marzyć, że sięgnie wyżej, skoro przed decydującym starciem była faworytką. Przemawiało za nią doświadczenie 125 tygodni na czele rankingu oraz pięciu wielkoszlemowych finałów, które w komplecie wygrała.
Teraz zagrała o tytuł w Londynie. Wcześniej w pięciu próbach tylko dwukrotnie przedarła się tam do drugiego tygodnia, ale przed finałem wciąż mogła być głodna. Nie wygrała przecież turnieju od trzynastu miesięcy, a przed Wimbledonem spadła nawet na ósme miejsce w rankingu WTA. Nierówna wiosna skazała ją na trudniejszą drabinkę, lecz turniej ułożył się tak, że nie musiała pokonać żadnej tenisistki, która była rozstawiona wyżej.
Dominacja w finale Wimbledonu. Iga Świątek zabiła marzenia
Kiedy inne kandydatki do tytułu przegrywały, ona umiała się dostosować do warunków. Upał, który już w pierwszych dniach wysuszył trawę, był jej sprzymierzeńcem. Piłki dzięki temu zwolniły oraz odbijały się wyżej, co pomaga uwypuklić atuty Świątek. – Gra się inaczej – mówił Carlos Alcaraz. – Jest wolniej niż na mączce. To farsa – dodawał Denis Shapovalov.
Świątek szybko pokazała, że takie warunki – w podobnej aurze siedem lat temu wygrywała turniej juniorek – jej pasują. Polka już w pierwszym gemie przełamała serwis Anisimowej, a kilka minut później tę sztukę powtórzyła. To była dominacja, nasza tenisistka wydawała się niewzruszona. Pokazywała to, czym imponowała przez cały turniej, a więc stoicki spokój, mądrość w budowaniu akcji, skuteczny serwis oraz zabójczo precyzyjny return. Zgarnęła seta w 25 minut.