Świątek zagrała w półfinale turnieju Wielkiego Szlema po raz trzeci z rzędu, co wydaje się wynikiem solidnym jak na sezon, który wielu jeszcze niedawno nazywało „kryzysowym”. Nasza tenisistka – najpierw w Paryżu, a później w Londynie – pięknie odbudowała się po nierównej wiośnie. Potwierdziła też, że wcale nie ma alergii na wimbledońską trawę.
Polka zebrała owoce przywileju dodatkowego czasu, jaki dostała, odpadając z Roland Garros w półfinale. To był turniej, gdy faktycznie dało się poczuć, że zmierza we właściwym kierunku, i z takim przekonaniem mogła spokojnie szykować się do Wimbledonu. Biegała więc po trawie oraz nadstawiła ucha. Słuchała tego, co podpowiada jej Wim Fissette, zamieniając rady w kolejne atuty swojej skrzynki z narzędziami. – Miał pomysł na moją grę na trawie – zapewniła Świątek po zwycięstwie w ćwierćfinale.
Wimbledon. Iga Świątek znów zagrała z tenisową mamą
Widzieliśmy nie tylko dobry tenis, ale także większy luz. Nieskora do dzielenia się prywatnością Świątek opowiadała przecież o makaronie z truskawkami i żartowała z podkradania ręczników, a gdy pakowała je do torby po meczu z Ludmiłą Samsonową, przystawiła palec do ust. Trudno było uciec od wrażenia, że brak ciężaru presji pozwolił jej poczuć więcej radości: z tenisa i z życia.
Mecz, który zapowiadał się jako wyrównany, był jednostronny. Świątek szybko przełamała Bencic i już po 10 minutach prowadziła 3:0. Polka pokazała atuty, którymi imponuje od początku turnieju, a więc przede wszystkim świetny serwis (podaje z 77-proc. skutecznością) oraz nienaganny return. Była cierpliwa, czujna. Szybko odnalazła się na korcie, w przeciwieństwie do Szwajcarki. Rywalce nie pomogła dłuższa przerwa po trzecim gemie, gdy w londyńskim upale zasłabł jeden z kibiców na trybunach.