– Gdyby przed sezonem ktoś mi powiedział, że będę liderem po dwóch zawodach i poważnym kandydatem do mistrzostwa świata, powiedziałbym: „Masz rację, bo Kasprzak ciężko pracuje od 13 lat i nie wziął się znikąd". W kadrze jestem 10 lat, tyle samo lat jeździłem w Anglii. To nie jest tak, że pstryknąłem palcami i nagle w Bydgoszczy się wygrało – mówił Krzysztof Kasprzak rok temu w Bydgoszczy po pierwszej w karierze wygranej rundzie Grand Prix. Mógł wtedy spojrzeć z wyższością na tych, którzy po nieudanym sezonie 2013 (10 miejsce, 89 punktów) mówili, że jazda w czołówce to zbyt wysokie progi na nogi Kasprzaka.
Rok 2014 sprawił, że krytycy musieli zamilknąć i schować się w najciemniejszym kącie. Kapitan Stali Gorzów był nie do zatrzymania. Pokazał nie tylko, że jest zawodnikiem klasowym, ale i niespotykanie walecznym. W maju zeszłego roku w czasie zawodów Speedway Best Pairs Cup w Landshut upadł i zerwał więzadła krzyżowe.
Dla niejednego sportowca taka kontuzja oznaczałaby koniec sezonu, a w najgorszym przypadku kariery. Co zrobił Kasprzak? Kilka dni po wypadku siedział już na motocyklu.
- Operacja? Nie tam, nie mam na to czasu – mówił. Zabieg oznaczałby ośmiomiesięczną przerwę, a on chciał za wszelką cenę wygrywać. Najpierw wspominał o tym, że operacji podda się po sezonie, ale w końcu doszedł do wniosku, że nie jest aż tak źle, a szkoda stracić prawie rok na rehabilitację.
Srebrny medalista mistrzostw świata Krzysztof Kasprzak – dla niektórych brzmiało to jak tytuł powieści fantastycznej, ale było prawdą. I nie dlatego, że wychowankowi Unii Leszno sprzyjało szczęście. Wręcz na odwrót – w ubiegłym sezonie pech go nie omijał. Po prostu pokazał pełnię swoich możliwości. Duża w tym zasługa mechaników i tunerów. Kasprzak im szybszy i bardziej niezawodny ma sprzęt, tym mniej błędów popełnia. Poza tym dało o sobie znać doświadczenie zdobyte w Anglii, gdzie tory są bardzo wymagające technicznie.