Lech był faworytem finału, bo miał lepszych zawodników niż Ruch. Ale lepsi nie zawsze zwyciężają. W tym sezonie ligi Ruch wygrał z Lechem w Chorzowie i niedawno zremisował w Poznaniu. W dodatku finał rozgrywany był na Stadionie Śląskim, na którym Ruch gra w ekstraklasie. Tym razem miał za sobą 16 tysięcy zwolenników, Lech około 8 tysięcy.
Lech - wiadomo. To jeden z niewielu zespołów w lidze, których wszystkich piłkarzy zna większość kibiców. Rzadko przegrywa i ma na pewno więcej atutów niż Ruch.
Kiedy już w pierwszej minucie Remigiusz Jezierski na linii bramkowej ostro zaatakował Manuela Arboledę (za co otrzymał żółtą kartkę), wydawało się, że to zapowiedź twardej walki. Nic z tego. Cały mecz stał na przeciętnym poziomie, akcje prowadzone były w wolnym tempie, kończyły się zazwyczaj na obrońcach. Bramkarze nie mieli okazji, żeby stać się bohaterami finału.
Lech robił znacznie lepsze wrażenie. O jego akcjach, w których kilku zawodników przekazywało sobie piłkę, wchodząc na pole karne, można mówić tylko dobrze.
Za ustawionym tym razem z lewej strony pomocy Robertem Lewandowskim chorzowianie nie nadążali. A kiedy Lewandowski podawał do Hernana Rengifo lub Tomasza Bandrowskiego, obrońcy nie byli w stanie temu zapobiec. W jednej z takich akcji stoperzy Ruchu w ostatniej chwili wybili piłkę spod nóg Peruwiańczyka. W innej Tomasz Bandrowski padł w polu karnym. Kiedy wszyscy spodziewali się rzutu karnego, sędzia Tomasz Mikulski ukarał Bandrowskiego żółtą kartką za wymuszenie jedenastki. Andrzej Juskowiak, który na takich sytuacjach zna się jak mało kto, skomentował: – Dla mnie to był karny. Bandrowski chciał jednak przedobrzyć, przewrócił się zbyt teatralnie i sędzia uznał, że udawał.