Franciszek Smuda: Krawiec, który szył ubrania piłkarzom, żeby dobrze wyglądali na boisku

Franciszek Smuda był jedną z najpopularniejszych postaci polskiego futbolu. Od kiedy zaczął odnosić sukcesy jako trener, przestano wspominać go jako piłkarza. A był na tyle dobry, żeby grać z Grzegorzem Latą w Stali Mielec, Kazimierzem Deyną w Legii i Georgem Bestem w Los Angeles Aztecs.

Publikacja: 18.08.2024 17:43

Franciszek Smuda

Franciszek Smuda

Foto: PAP/Jacek Bednarczyk

O tym ostatnim epizodzie opowiadał w charakterystyczny dla siebie sposób: - Co ja tam grałem. Best to był artysta. Ja mu najwyżej podałem piłkę parę razy w meczu. Prawdziwe emocje zaczynały się wieczorem, kiedy szliśmy do kasyna w Las Vegas czy Reno. Jak stawiałem sto dolarów, to on tysiąc. Jeśli chodzi o możliwości, była między nami taka różnica, jak na boisku.

Często ludzie oceniali go na podstawie jego publicznych wypowiedzi. Nie wypadał w mediach najlepiej, wyraźnie źle czuł się w roli gwiazdy. Uważał, że należy się ona piłkarzom, a on jest tylko jak krawiec, który szyje im ubrania, żeby dobrze wyglądali na boisku.

Zmarł Franciszek Smuda. Jego konferencje były ciekawsze od niejednego meczu

Był stuprocentowym Polakiem, urodzonym w Lubomi, nieopodal Wodzisławia Śląskiego. Mówił po polsku, po śląsku i po niemiecku. Podróże po całym świecie pozwoliły mu poznać angielski, hiszpański, serbski, a nawet turecki.

Porozumiewał się w każdym z tych języków, jednak czasami mu się myliły, więc dochodziło do śmiesznych lapsusów. Smuda nie był tego świadomy, ale z czasem zrobił z tego swój atut. Przychodziliśmy więc na jego konferencje prasowe, mając pewność, że będą ciekawsze od niejednego zakończonego właśnie meczu. A wtedy trener Smuda czuł się jak ryba w wodzie. Gdyby to się działo w czasach, w których klikalność stała się Bogiem, trener byłby najczęściej cytowanym człowiekiem w Polsce.

Czytaj więcej

Franciszek Smuda: Brakowało tylko pistoletów

Kiedy Lech Poznań wyeliminował z Pucharu UEFA Austrię Wiedeń, podano mu w szatni telefon z informacją, że dzwoni prezydent. - Myślałem, że to prezydent miasta i dziwiłem się, że dzwoni, zamiast przyjść do szatni. Ale facet mi mówi, że nazywa się Lech Kaczyński i jest prezydentem Polski. Widzę, że ktoś chce mnie zrobić w konia, więc mówię do gościa słowami, które każdy mężczyzna rozumie, a co mogę przetłumaczyć na łagodne „przestałbyś się wygłupiać”. A on mi na to: Mimo wszystko serdecznie panu gratuluję w imieniu narodu polskiego. Okazało się, że to był naprawdę Lech Kaczyński. Wiedziałem, że przy najbliższej okazji go przeproszę, ale nie zdążyłem.

Swoją pozycję budował długo, a droga, jaką przeszedł, tylko na początku była dość typowa dla młodego chłopaka z jako takim talentem. Pytany, w ilu klubach grał, a ile trenował miał kłopot z odpowiedzią. Przez niektóre miejsca ledwie przemknął, ograniczył swoją obecność do kilku treningów. Wyszło mu jednak, że grał w trzynastu klubach w Polsce, w Stanach Zjednoczonych i w Niemczech. Trenował bodajże dwadzieścia.

Jak Franciszek Smuda zaczął trenerską karierę?

Zmieniał kluby, z nadzieją, że może ten następny będzie dla niego lepszy. Lata sześćdziesiąte spędził w Unii Racibórz, Odrze Wodzisław, Ruchu Chorzów, Stali Mielec i Piaście Gliwice. W Mielcu lepiej znał ławkę rezerwowych niż boisko, gdzie na skrzydle rekordy szybkości ustanawiał wtedy 20-letni, startujący do wielkiej kariery Grzegorz Lato.

Franciszek Smuda był starszy o dwa lata i uznał, że skoro w Polsce wiedzie mu się średnio, to może szczęśliwsza okaże się Ameryka. Sporo piłkarzy niższych klas wyjeżdżało wtedy oficjalnie do pracy w USA. Zarabiali na budowach, w rzeźniach czy piekarniach, a dorabiali sobie grą w piłkę. Niektórzy dopiero tam spełnili swoje sportowe marzenia.

Czytaj więcej

Już nie będę się ukrywał

Smuda miał szczęście innego rodzaju. W roku 1975 był zawodnikiem klubu Hartford Bi-Centennials, z którym podczas tournee po Ameryce Północnej zmierzyła się reprezentacja Polski. Jej trenerem był Kazimierz Górski, a jego asystentem Andrzej Strejlau, który właśnie został pierwszym trenerem Legii. Uznał, że ktoś taki jak wysoki, elegancki, niezbyt w Polsce znany Franciszek Smuda rozwiąże problem trenera z obsadą pozycji środkowego obrońcy Legii.

Tak też się stało. Smuda grał w Warszawie od listopada 1975 do sierpnia 1977 roku, mając za partnerów m.in. Kazimierza Deynę, Lesława Ćmikiewicza, Tadeusza Nowaka i Jana Pieszkę. Całe życie podróżował, trudno mu było usiedzieć w jednym miejscu. Z Warszawy wrócił do Stanów Zjednoczonych, gdzie jako Franz Smuda w ciągu dwóch lat bronił barw trzech różnych klubów: Oakland Stompers, Los Angeles Aztecs i San Jose Earthquakes.

Poznał życie piłkarskich obieżyświatów. W LA grał z Irlandczykiem Georgem Bestem, Szkotem z Chelsea Charlie Cookiem i Anglikiem z Liverpoolu Tommym Smithem. W Oakland i San Jose - z Niemcem Volkerem Fassem, który był wtedy przeciętnym piłkarzem z Osnabruck. Po latach stanie się uznanym lekarzem ortopedą, a jego klinika we Freiburgu zdobędzie renomę w całej Europie. To nie przypadek, że kontuzjowani zawodnicy Widzewa jeździli na konsultacje właśnie do Fassa.

Franciszek Smuda kończył karierę piłkarską w amatorskim klubie VfR Coburg i tam, mając 35 lat zaczynał pracę trenerską. Dopiero po pięciu latach pobytu w niemieckich klubach klas niższych i studiach w słynnej sportowej szkole w Kolonii wyjechał do pracy w klubach tureckich. Jego kariera trenerska w Polsce rozpoczęła się w roku 1993, w Stali Mielec. Potem już poleciało.

Franciszek Smuda. Jak wprowadził Widzew do Ligi Mistrzów?

Sławę w całej Polsce zdobył jako trener Widzewa. Wywalczył z nim dwukrotnie mistrzostwo Polski, pokonując dwa razy Legię na jej stadionie. Dowodził Widzewem także w słynnym pojedynku w roku 1997, kiedy legioniści jeszcze w 86. minucie prowadzili 2:0, a ostatecznie przegrali 2:3.

Często mobilizował zawodników przed meczem słowami: „No to, chłopaki, bądźmy jak muszkieterowie: jeden za wszystkich, wszyscy za drugiego” To go mieli nie kochać?

Także w niezwykle dramatycznej końcówce pokonali Broendby na jego stadionie 3:2 i jako druga drużyna z Polski awansowali do fazy grupowej Ligi Mistrzów. To wtedy Marek Citko został bohaterem narodowym.

Często mobilizował zawodników przed meczem słowami: „No to, chłopaki, bądźmy jak muszkieterowie: jeden za wszystkich, wszyscy za drugiego” To go mieli nie kochać?

Trzeci tytuł mistrza Polski Smuda zdobył z Wisłą Kraków. Ale kiedy propozycję złożyła mu Legia, nie zastanawiał się nawet przez chwilę. Wcześniej budował potęgę Widzewa na trzech zawodnikach Legii, teraz sprowadzał na Łazienkowską piłkarzy łódzkiego klubu. Sukcesu jednak nie powtórzył.

Mało tego, Legia nieświadomie zahamowała jego karierę. Kiedy w roku 1999 PZPN szukał selekcjonera na miejsce Janusza Wójcika, pierwszym kandydatem był właśnie Smuda. Jednak Legia nie wyraziła zgody na jego odejście z klubu. Selekcjonerem został Jerzy Engel i pierwszy raz od szesnastu lat Polacy wystąpili na mundialu.

Nieudane Euro 2012. Do nikogo nie miał pretensji

Smuda bardzo to przeżył. Mieszkał wtedy skromnie, w hotelu na Agrykoli i tam udzielił wywiadu „Rzeczpospolitej” już jako pewny selekcjoner, chociaż jeszcze bez nominacji. Dzień później dowiedział się, że jego marzenie jednak się nie spełni.

Czekał na ten zaszczyt jeszcze dziesięć lat. Przejął kadrę z zadaniem przygotowania jej do mistrzostw Europy na polskich i ukraińskich stadionach. Nie musiał martwić się o awans z eliminacji, bo Polska jako gospodarz miała miejsce zapewnione. Przez dwa i pół roku reprezentacja rozgrywała więc mecze wyłącznie towarzyskie. Grała na całym świecie (z Ameryką Północną, Tajlandią i Koreą Południową włącznie), a trener nie wybierał słabych przeciwników, żeby poprawiać sobie bilans, tylko silnych, aby na ich tle zobaczyć nasze niedostatki.

Po nieudanym Euro 2012 o nic się nie wykłócał i nie kalkulował, co by tu jeszcze od PZPN wyciągnąć. Mimo że nie miał swojego menedżera, w ofertach z klubów mógł wybierać

Nawet kiedy w ciągu kilku dni poniósł dwie wysokie porażki: 0:6 z Hiszpanią (miesiąc później została mistrzem świata) i 0:3 z Kamerunem, upierał się, że dopóki on będzie prowadził reprezentację, to zrobi wszystko, aby pokazywała kibicom futbol ofensywny.

Niestety, ta reprezentacja przegrała to, co było najważniejsze. Po dwóch remisach z Grecją i Rosją na nowootwartym Stadionie Narodowym Polacy przegrali z Czechami we Wrocławiu i odpadli z Euro już po pierwszej rundzie.

Franciszek Smuda zachował się wtedy godnie. W rozmowie z „Rzeczpospolitą” powiedział: „Rozsądni trenerzy na ogół wiedzą, kiedy odnoszą sukces, a kiedy przegrywają, nawet jeśli wyniki mówią co innego. Ja nie spełniłem oczekiwań swoich, PZPN i kibiców, dlatego postanowiliśmy z prezesem Grzegorzem Latą, że odejdę. Do nikogo nie mam pretensji. Tyle, że dwa i pół roku pracy z reprezentacją to zbyt mało na jej zbudowanie i myślenie o sukcesach na wielkich turniejach”.

Czytaj więcej

Marzyłem, aby nie przegrać

Cztery lata później w drużynie Adama Nawałki, która na Euro we Francji doszła do ćwierćfinału znalazło się dziewięciu zawodników, których Smuda wybrał na mistrzostwa w Polsce. Tyle, że byli już bardziej doświadczeni i mieli w swoich klubach mocne pozycje. Robert Lewandowski, Jakub Błaszczykowski i Łukasz Piszczek w roku 2012 nie byli takimi gwiazdami jak cztery lata później.

Smuda odszedł natychmiast po turnieju, o nic się nie wykłócał i nie kalkulował, co by tu jeszcze od PZPN wyciągnąć. Mimo że nie miał swojego menedżera, w ofertach z klubów mógł wybierać. Wrócił do trzecioligowego Widzewa, do Wisły, ale trafił też do drugoligowego Górnika Łęczna.

Był swoją pracą zachwycony: "Nie wiedziałem, że Polska jest taka piękna. Nigdy nie miałem czasu na zwiedzanie, bo praca w ekstraklasie polegała na szybkich podróżach, noclegu w hotelu i jeszcze szybszym powrocie. W niższych klasach jest inaczej. Niektóre miejsca są tak ładne, że myślę o powrocie, ale już prywatnie. Na przykład nigdy w życiu wcześniej nie byłem na Mazurach. Są rzeczywiście wyjątkowo ładne. Bardzo podobały mi się Ełk, Augustów, ładny stadion jest w Zambrowie. W Morągu idzie się kawałek z szatni na boisku. Po drodze panowie rozpijający flaszkę potraktowali mnie jak kolegę: Franiu, napij się z nami. Ja to mam wszędzie, ludzie pamiętają, przecież gra się dla nich”.

Franciszek Smuda. Był po ludzku dobrym człowiekiem

Swoje przeżył. Kiedy grał w USA, miał tego samego agenta co Kazimierz Deyna. I ten człowiek, mający pełnomocnictwa obydwu piłkarzy do obracania ich pieniędzmi, wszystko stracił. Smuda załamał się wtedy do tego stopnia, że Deyna słowami otuchy być może uratował go przed śmiercią. Sam zginął kilka lat później, a Smuda szczęśliwie wygrzebał się z poważnych tarapatów.

Miał dość staromodne podejście do piłki nożnej, charakterystyczne dla czynnych piłkarzy, którzy uważali, że praktyka i doświadczenie dają im wystarczającą wiedzę jako trenerom. Wprawdzie Smuda czytał fachową literaturę niemiecką i studiował w Kolonii, ale bagatelizował zdobycze technologii i informatyki, do których nie miał nabożeństwa.

Kiedy Stefan Majewski, jako pierwszy trener w Polsce, korzystał z pomocy laptopa i internetu, Franz mówił, że jemu laptop służy jako podstawka pod filiżankę kawy. Był zdania, że piłkarza można poznać po tym jak wchodzi na schody i jak z nich schodzi. Szczerze mówiąc - to się długo sprawdzało. Bo „nos” Franciszka Smudy był cenniejszy niż wiele mądrych wykładów trenerów, którzy nigdy nie byli na boisku.

Rozmawialiśmy w jego urodziny 22 czerwca. Powiedział, że wkrótce przyjedzie do Warszawy i wtedy wreszcie napijemy się piwa, nie patrząc na zegarki. No to ja czekam na telefon – odpowiedziałem. To była nasza ostatnia rozmowa. 

Był po ludzku dobrym człowiekiem. Do tego przystojnym, eleganckim, szczupłym, wyprostowanym mężczyzną, świetnie prezentującym się w klasycznym garniturze (bez kamizelki) przy bocznej linii boiska. Tworzyli piękną parę z żoną, lekarzem okulistą. Miał duże poczucie humoru. Chociaż czasami gnębił piłkarzy, wymagając od nich ich zdaniem niemożliwego, cieszył się ich szacunkiem i sympatią.

Kiedy Zagłębie Lubin zdobyło na stadionie Legii tytuł mistrza Polski i piłkarze w różny sposób wyrażali radość, obrońca Manuel Arboleda paradował w koszulce ze słowami Jezus i Smuda. Chrystus jest Bogiem Arboledy, a Smuda był jego trenerem.

Franciszek Smuda zmagał się z rozmaitymi chorobami od dawna. Ta najgorsza przytrafiła się stosunkowo niedawno. Po przeszczepie szpiku od brata wydawało się, że wszystko dobrze się skończy. Rozmawialiśmy w jego urodziny 22 czerwca. Był dobrej myśli, wiedząc, że jest pod opieką lekarzy z krakowskiego szpitala i wybitnego profesora specjalisty z Lipska.

Powiedział, że wkrótce przyjedzie do Warszawy i wtedy wreszcie napijemy się piwa, nie patrząc na zegarki. No to ja czekam na telefon - odpowiedziałem. To była nasza ostatnia rozmowa.

O tym ostatnim epizodzie opowiadał w charakterystyczny dla siebie sposób: - Co ja tam grałem. Best to był artysta. Ja mu najwyżej podałem piłkę parę razy w meczu. Prawdziwe emocje zaczynały się wieczorem, kiedy szliśmy do kasyna w Las Vegas czy Reno. Jak stawiałem sto dolarów, to on tysiąc. Jeśli chodzi o możliwości, była między nami taka różnica, jak na boisku.

Pozostało 97% artykułu
Piłka nożna
Borussia Dortmund - Barcelona. Robert Lewandowski przyjeżdża do Łukasza Piszczka
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Piłka nożna
Liga Mistrzów. Paris Saint-Germain wygrywa, ale nadal stoi nad przepaścią
Piłka nożna
Liga Mistrzów. Real Madryt odrabia straty. Kylian Mbappe z kontuzją
Piłka nożna
Manchester City czeka na werdykt. Ma 115 zarzutów
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Piłka nożna
Paris Saint-Germain może odpaść już w fazie ligowej. To nie jest gra komputerowa