– Pytali, jak mi się mieszka w Polsce, czy mam tam przyjaciół i czy wystartuję za rok na igrzyskach w Paryżu – mówi Cimanouska. Sport był na drugim miejscu, bo przecież dwa lata temu uciekła ze szponów reżimu, więc do stolicy Węgier prowadziła ją bardzo długa droga.
Kryscina Cimanouska zadarła z dyktatorem
Spełniała w Tokio swoje olimpijskie marzenia, aż działacze zdecydowali, że powinna w sztafecie zastąpić koleżanki zawieszone za unikanie kontroli antydopingowych.
Powiedziała: „nie”, bo miała własne ambicje i konkretny plan treningowo-startowy, ale sprzeciw nie był w tej sprawie najgorszy. Skrytykowała bowiem także w mediach społecznościowych Białoruski Komitet Olimpijski, na czele którego stoi Wiktar Łukaszenko, czyli syn dyktatora, a to już niedopuszczalne.
Cimanouska chciałaby o tamtych dniach zapomnieć, choć wie, że to niemożliwe, więc wciąż daje światu świadectwo. Do jej opowieści ustawia się kolejka.
Działacze wycofali ją z igrzysk, zabrali na lotnisko, chcieli wywieźć z kraju. Zadzwoniła babcia, powiedziała tylko: „Rób, co chcesz, tylko nie wracaj”. Bała się, że w reżimie na każdego można znaleźć paragrafy i trafi do więzienia. Myślała nawet o porwaniu paszportu tuż przed odprawą, ale to był plan rezerwowy.
Kryscina napisała więc w tłumaczu na telefonie, że potrzebuje pomocy, wymknęła się obstawie i podeszła do policjanta. Dostała ochronę, a o jej sprawie usłyszał świat. Wizę humanitarną zaoferowali jej m.in. Polacy. Wkrótce wylądowała w Warszawie, mieszka tam od dwóch lat.