Po ostatnich sukcesach Kamila Stocha i spółki w normalnych warunkach do Zakopanego znów ciągnęłyby sznury aut obwieszonych biało-czerwonymi flagami i trąby ogłaszałyby trzydniową fiestę pod Giewontem. Pandemia nakazuje dziś dystans sanitarny skoków i kibiców, więc będzie inaczej. Jeśli spojrzeć jednak na kroniki Pucharu Świata na Wielkiej Krokwi, to walka z różnymi przeciwnościami jest normą, nie wyjątkiem.
Ta historia zaczęła się 26 i 27 stycznia 1980 roku, czyli wtedy, gdy Adam Małysz ledwie wszedł w drugi rok życia, PZPR szykowała się do VIII Zjazdu, by określić „zadania partii w dalszym rozwoju socjalistycznej Polski, w kształtowaniu pomyślności narodu polskiego", ale od 1 stycznia wprowadziła limity zużycia paliw i energii w jednostkach gospodarki uspołecznionej.
Niewątpliwym sukcesem było to, że Zakopane w ogóle gościło zawody pierwszego Pucharu Świata, bo w światku narciarskim wiedziano, że w stolicy Tatr wyniki będzie się przeliczać ręcznie i nikt nie poda kibicom długości skoku i noty na tablicy wyników.
Międzynarodowa Federacja Narciarska (FIS) z początku nie krzywiła się zbytnio na te ułomności organizacyjne, a w kraju zapanowała euforia, gdyż oba konkursy wygrali Polacy – najpierw na Średniej Krokwi Stanisław Bobak, dzień później na Wielkiej Krokwi (wtedy jeszcze im. inż. Karola Stryjeńskiego, projektanta obiektu) Piotr Fijas, 0,3 pkt przed Bobakiem.
Nie wszyscy może pamiętają, że najlepsi skoczkowie tamtego czasu do Polski nie przybyli, że pierwszy konkurs miał trzy punktowane serie (po dwóch zwycięzcą był Norweg Ivar Mobekk przed Bobakiem i Fijasem) z powodu protestu działaczy z NRD, którzy uznali, że pierwsza seria, rozgrywana w śnieżycy i silnym wietrze, przerwana i rozpoczęta ponownie po 28 skokach, nie była sprawiedliwa i trzeba ją skreślić.