W niedzielę 26-letni zawodnik z położonej niedaleko Ljubljany niewielkiej wsi Komenda po raz pierwszy w karierze został mistrzem świata. Do znakomitych tegorocznych osiągnięć, zwycięstwa w Giro d’Italia i Tour de France, dołożył równie prestiżowe trofeum.
Podziw i zachwyt wzbudzają styl, w jakim sięgnął po tęczową koszulkę. Atak w wyścigu ze startu wspólnego na trudnej trasie w Zurychu rozpoczął 101 kilometrów przed metą. Oderwał się od najgroźniejszych rywali i dołączył do uciekinierów, w tym swojego rodaka Jana Tratnika oraz kolegi z grupy UAE Emirates Francuza Pavla Sivakova, z którym przejechał przez kilkanaście kilometrów.
51 kilometrów przed finiszem był już tylko on. Po złoto przyjechał samotnie. Na linii mety drugi Australijczyk Ben O’Connor miał 34 sekund straty, a trzeci Van Der Poel – 54 sekundy.
„Samobójczy”, „głupi atak”, ale zakończony powodzeniem
Pogacar nie mógł w bardziej spektakularny sposób udowodnić swojej wyższości nad zawodowym peletonem. Jeden z najbardziej prestiżowych wyścigów sezonu, cel dla każdego kolarza, bez względu na to czy wygrywa się wielkie toury, padł jego łupem. Rozegrał go na własnych zasadach tak, by nie było wątpliwości, jeśli takie jeszcze były, kto w tym roku jest najlepszy.
- Byłem zaskoczony. Przecież zostało jeszcze 100 km. W normalnych warunkach atakować w takim momencie jest próbą samobójczą – mówił Evenepoel, mistrz olimpijski na czas i z wyścigu ze startu wspólnego z Paryża. – Nie wiem, może w przyszłym roku trzeba się przygotować na atak 200 km przed metą – ironizował.