To był mecz ludzkich scen. Takich, gdy zwyciężczyni długo przytula rywalkę, szepcząc jej do ucha słowa pocieszenia, choć przecież reżim sanitarny podobnych gestów zakazuje. Albo takich, kiedy przybita porażką tenisistka trzęsie się z płaczu, bo chciała aż za bardzo, a z ławki po wielu minutach podnosi ją przyjaciółka.
Świątek po łatwym zwycięstwie w pierwszej rundzie opowiadała, jak ważny to dla niej turniej. Przyjechała na igrzyska pierwszy raz, napędzana własną ambicją i opowieściami ojca olimpijczyka.
Tenis to sport, gdzie reputację i stan konta budują turnieje Wielkiego Szlema. Trener Piotr Sierzputowski podkreślał przed startem w Tokio, że wynik na igrzyskach nie wpłynie znacząco na karierę jego podopiecznej. Ale Iga nie jest tenisistką typową, występy w koszulce z orzełkiem na piersi – często lekceważone przez jej koleżanki po rakiecie – znaczą dla niej bardzo dużo.
Presja, jaką sobie narzuciła, musiała gnieść, skoro najpierw utonęła we łzach na ławce przy korcie, a później usiadła w samotności za trybunami, szukając prywatności pod osłoną ręcznika i głośnego jak elektrownia chóru cykad.
Świątek podczas meczu zdarzały się krótkie momenty, kiedy traciła nerwy. Czasem stuknęła rakietą o kort, innym razem uderzyła dłonią w udo. – Ona tutaj nie psuje niczego – krzyknęła w pewnym momencie w kierunku swojego teamu. Badosa faktycznie pokazała bardzo dobry tenis. – Będę szczera: grałam wspaniale – powiedziała później w strefie wywiadów.