Wyruszali za ocean jako grupa rozbitków, wracają jako niezwyciężona armada. Tak nazwał hiszpańskich tenisistów i ich daviscupowego kapitana Emilia Sancheza Vicario dziennik „Marca”. Oddał im wczoraj niemal całą okładkę, choć przecież po długiej przerwie wygrał Real. Ale Real musiał poczekać, nie było w niedzielę w Hiszpanii nikogo ważniejszego niż triumfatorzy z Mar del Plata.
[wyimek]Jaki cały rok, taki jego koniec. Dziennik „Marca” pisze o złotym wieku sportu hiszpańskiego [/wyimek]
„Porwali się na coś, co nie miało prawa się udać” – piszą o nich hiszpańskie dzienniki. Wygrali w Argentynie, gdzie gospodarze nie dali się pokonać w Pucharze Davisa od dziesięciu lat. Zrobili to bez najlepszego tenisisty świata Rafaela Nadala, w hali gotującej się od niechęci do Hiszpanów, wśród przekleństw i mało wyszukanych piosenek. Zagrali tam sobie marsz zwycięstwa, i to na dwie lewe ręce. Pierwszy raz w 109-letniej historii Pucharu Davisa zdarzyło się, że trzy punkty zdobyli tenisiści leworęczni, Feliciano Lopez i Fernando Verdasco.
„Argentyna zastawiła na Hiszpanię pułapkę, w którą sama wpadła” – pisze „As” o superszybkiej nawierzchni, która miała być kłodą pod nogi Nadala, a pod jego nieobecność przeszkadzała głównie gospodarzom. Argentyńczycy trzeci raz grali w finale i znów przegrali, jak w 1981 i 2006 r.„Dzień do zapamiętania, triumf, który smakuje jak dobre stare wino” – rozmarza się komentator „El Pais”. Żeby docenić hiszpańskie zwycięstwo, trzeba sobie przypomnieć, jak ta niezwyciężona armada wyglądała przed wyruszeniem do Argentyny.
Najważniejszy okręt Rafael Nadal został w Hiszpanii z kontuzją. Drugi – David Ferrer – wyruszył w drogę, choć było wiadomo, że już mocno przecieka. Dowódca Sanchez Vicario był skłócony ze swoim władcą, szefem hiszpańskiej federacji Pedro Munozem.