Kroniki ich dotychczasowych meczów zamknięte w krótkim i jednoznacznym bilansie: 18 spotkań, 16 zwycięstw Amerykanki, dwa Rosjanki – zawierają jednak spory ładunek emocji.
Zaczęły w marcu 2004 roku w Miami, we wstępnej rundzie turnieju wygrała względnie gładko Serena, jeszcze w tym samym sezonie 17-letnia Masza dwa razy wzięła rewanż. I to jaki: w lipcu wygrała pamiętny finał Wimbledonu, w listopadzie finał WTA Tour Championships w Los Angeles, gdy George Bush właśnie zostawał ponownie prezydentem USA, a Barack Obama amerykańskim senatorem.
Zapowiedź długich lat wspaniałej rywalizacji wydawała się oczywista, lecz potem w kolejnych piętnastu meczach zawsze wygrywała Serena. Oddała rywalce ledwie trzy sety, była lepsza zawsze i wszędzie: w hali i na odkrytych kortach, na kortach twardych i na trawie, na mączce też, w każdym ze znanych kolorów: ceglastej, zielonej i błękitnej. Ktoś policzył, że do sobotniego finału minie 3727 dni tych przewag.
Trochę pocieszenia Rosjance może dawać fakt, że młodsza z sióstr Williams podobnie biła i inne mocne tenisistki – z ostatnich 22 meczów przeciw rywalkom z pierwszej dziesiątki rankingu WTA wygrała 21. Ostatnim meczem Williams i Szarapowej był ubiegłoroczny półfinał w Miami – wynik standardowy: 6:4, 6:3.
Porównanie największych osiągnięć w chwili, gdy dotarły do kolejnego finału Australian Open, podpowiada, że o zmianę warty wciąż może być trudno. Serena Williams niezłomnie walczy o 19. tytuł wielkoszlemowy, szósty w Melbourne. Jeśli go zdobędzie, na liście mistrzyń awansuje na drugie miejsce w erze tenisa zawodowego, za Steffi Graf (22 tytuły), przed Chris Evert i Martinę Navratilovą (po 18).