W 2001 roku Venus i Serena Williams były już wśród najlepszych, wygrywały turniej za turniejem, ale tenisowy świat wciąż się z nimi oswajał. Z ich stylem gry, siłą, agresją na korcie, a także z papą Williamsem, trenerem samoukiem, który zapowiadał, że jego córki będą najlepsze na świecie. To ostatnie sprawdziło się zresztą już w 2002 roku, kiedy Venus i Serena zakończyły sezon na miejscach pierwszym i drugim w rankingu WTA.
Tenisowy świat oswajał się także, co tu kryć, z kolorem skóry sióstr z Los Angeles. Owszem, w latach 50. wielkoszlemowe tytuły zdobywała czarnoskóra Althea Gibson, w latach 70. triumfy święcił intelektualista i bojownik o prawa Afroamerykanów Arthur Ashe, a w latach 80. i 90. okazjonalne sukcesy odnosili Zina Garrison, Lori McNeil i MaliVai Washington. Jednak tenis pozostawał sportem białych.
Dwie dziewczyny z Compton, zakazanej dzielnicy Los Angeles, w towarzystwie wszystkowiedzącego ojca nie budziły sympatii. Jednak wygrywały – zaczęła starsza o rok Venus (trzy tytuły zdobyte w 1998 roku), wkrótce dołączyła Serena (pięć triumfów w 1999 roku, w tym US Open).
Estetom nie podobał się ich tenis, stroje, nawet koraliki we włosach. Inni podejrzewali, że ojciec steruje planami startowymi córek, aby nie wpadały na siebie zbyt często. A kiedy tak się działo, to on decydował, która ma wygrać.
W ćwierćfinałach Indian Wells w roku 2001 Serena wygrała z Lindsay Davenport, a Venus z Jeleną Dementiewą, która rozpętała burzę, mówiąc, że o tym, która z sióstr awansuje do finału, zdecyduje Richard Williams.
Rzeczywistość sprzyjała podejrzeniom – tuż przed meczem półfinałowym Venus oddała go walkowerem, tłumacząc się kontuzją kolana.
Wypełniony stadion, blisko 16 tysięcy widzów, zareagował gwizdami.