Decyduje o tym przede wszystkim fakt, że as gospodarzy Andy Murray nie zdezerterował po ubiegłorocznym finałowym triumfie nad Belgią. Bardzo często zdarza się, że gdy łzy wzruszenia obeschną i wybrzmi echo patriotycznych przemów, tenisowi milionerzy w kolejnej edycji Pucharu Davisa odwracają się do ojczyzny plecami, bo już ukołysali swoje ego.
Ale nie Szkot z Dunblane, on chce wraz z bratem (Jamie Murray wystąpi w deblu), by Union Jack powiewał triumfalnie jeszcze raz. Ta wierność jest naprawdę dużo warta i Brytyjczycy powinni ją cenić. Bez Murraya byliby w beznadziejnej sytuacji w starciu z Keim Nishikorim.
Największy głód daviscupowego sukcesu czują Francuzi. Dla nich boje o „Srebrną Salaterkę" są częścią sportowej historii kraju, poczynając od sławnych przedwojennych „Muszkieterów", aż po zespoły prowadzone przez Yannicka Noaha i Guya Forgeta, które triumfowały w latach 1991, 1996 i 2001.
Kiedy w roku 2014 Francuzi przegrali w Lille finał ze Szwajcarami, a rok temu ulegli w ćwierćfinale Brytyjczykom w Queen's Clubie, rozpoczęła się medialna psychodrama. W żadnym innym kraju nie poświęcono by tyle miejsca klęsce w drużynowych rozgrywkach w tenisie, uważanych przez wielu za ramotkę.
Nowym kapitanem zespołu został Yannick Noah i od razu powiedział, że interesuje go tylko zwycięstwo. Noah to jeden z najbardziej lubianych Francuzów, co wykazują kolejne ankiety, jemu nie sprzeciwi się żaden gwiazdor, nawet taki maruda jak Richard Gasquet.