Co pan czuje po tym, jak polscy hokeiści — mimo walki — spadli z elity mistrzostw świata?
Niedosyt, bo na pewno nie rozczarowanie. Niestety, ale za dobre wrażenie artystyczne punktów się nie przyznaje, choć takie pozostawiliśmy. Byliśmy bardzo dobrze przygotowani. Rozegranie siedmiu meczów w dziesięć dni w takim tempie wymagało dużego wysiłku, a my wytrzymaliśmy. Nie łapaliśmy zbyt wielu kar, czego się obawiałem. Pozytywem była dyscyplina taktyczna — głównie w grze obronnej. Większość tych chłopaków zagrała na 110 proc. możliwości, a że ich umiejętności nie są na miarę elity, to spadliśmy.
Czego zabrakło?
Lidera albo liderów — wiodącej „piątki”, która wzięłaby większą odpowiedzialność i inicjatywę na siebie. Trener Robert Kalaber rotował zawodnikami. Próbował znaleźć optymalne rozwiązanie i dać dodatkowy bodziec, ale się nie udało. Może jedynie Krzysztof Maciaś, który w pierwszym meczu strzelił dwa gole, był wówczas wiodącym zawodnikiem. W pozostałych spotkaniach takiego gracza zabrakło. Pierwsza formacja powinna dać drużynie więcej.
Czytaj więcej
Nasi zawodnicy za rok znów zagrają na zapleczu elity, ale niewykluczone, że o awans powalczą przed własną publicznością
Taki występ to też lekcja, z której trzeba wyciągnąć wnioski. Przecież za rok znów można awansować...
Łatwiej jest się utrzymać w elicie niż do niej wejść. Aby zostać w gronie najlepszych, potrzebowaliśmy wygrać jeden mecz. Teraz, żeby awansować, trzeba wygrać cztery-pięć trudnych spotkań z rywalem na poziomie Kazachstanu czy Francji.
Naszą drużynę czeka zmiana pokoleniowa?
Trener przez mistrzostwami świata podjął bardzo dobre decyzje, bo to nie był czas na odmłodzenie zespołu, które wkrótce musi nastąpić. Byli w drużynie zawodnicy, który będą powoli przygodę z reprezentacją kończyć. Pojawia się pytanie, jak odbije się to na jakości.