Reklama

„Gość Rzeczpospolitej” Andrzej Bargiel. „Trzeba znać swoje możliwości”

Szerpowie nie wyobrażali sobie, jak można zjechać na nartach z Mount Everestu. Myśleli, że to jest niemożliwe – mówi „Rzeczpospolitej” Andrzej Bargiel, skialpinista.

Publikacja: 06.10.2025 04:30

„Gość Rzeczpospolitej” Andrzej Bargiel. „Trzeba znać swoje możliwości”

Foto: EAST STUDIO / RED BULL CONTENT POOL

Pod koniec sierpnia ogłosił pan, że jedzie do Nepalu, żeby zjechać na nartach z Mount Everestu i jakiś miesiąc później jest pan z powrotem w Warszawie, po misji zakończonej sukcesem. Szybko poszło?

Zawsze swoje plany ogłaszam dzień przed wyjazdem i potem od razu uciekam w góry. Czy poszło szybko? Nie wiem. Próbowaliśmy wejść już 14 września, ale wtedy się nie udało, bo zatrzymał nas śnieg i zagrożenie lawinowe. Odbiliśmy się od wysokości ośmiu tysięcy metrów. Dopiero po sześciu dniach podjęliśmy kolejną próbę. Było trudno, bo zespół był zmęczony i nie wierzył, że uda nam się osiągnąć cel. Wszyscy chcieli wracać i nie ma się co dziwić, bo warunki jesienne są bardzo trudne. To widać po statystykach, bo nawet nie wiem, kiedy było ostatnie beztlenowe wejście na Mount Everest o tej porze roku. Nawet ostatnie wejście z tlenem było jakieś 15-20 lat temu. Tylko że wtedy to były duże wyprawy, a teraz byliśmy w górach sami. W takiej sytuacji trzeba samemu przygotować drogę, zabezpieczyć ją. Jest sporo zabawy, lodowiec jest dużo bardziej wymagający. Pada mnóstwo śniegu, lód jest słabej jakości, na sześciu tysiącach metrów pada deszcz.

Wszystko musieliście zrobić sami?

Standardowo zajmują się tym „icefall doctors”, czyli przedstawiciele lokalnej społeczności zaangażowani przez park narodowy. Trzeba ich wynająć, bo dzięki temu mają pracę i samemu niczego nie można nawet dotykać. Teraz nikt nie chciał się podjąć przygotowania trasy, więc musieliśmy to zrobić sami.

Czytaj więcej

Kolejny sukces Polaków w Himalajach. Andrzej Bargiel zjechał na nartach z Everestu

Lokalni mieszkańcy bali się wychodzić w góry?

Według nich jesienią warunki są tak trudne i odmienne od tych, do których są przyzwyczajeni, że nie chcą się tego podejmować. Uważają, że to jest niebezpieczne i za trudne dla nich. Na szczęście mogliśmy to zrobić samodzielnie, a nie jest to oczywiste, że dostaje się pozwolenie na taką działalność.

Nie było problemów ze strony władz z wydaniem pozwolenia? Nie odradzali wychodzenia, bo przecież sezon się skończył?

O wszystkim na miejscu decydują „icefall doctors”. Na szczęście pozwolili nam dokończyć poręczowanie trasy i później jakoś poszło.

Reklama
Reklama

W ile osób pracowaliście w górach?

Na lodowcu, tzw. Icefallu, czyli odcinku między bazą a obozem pierwszym pracowaliśmy we dwóch, czasem we trzech.

Wspomniał pan, że zespół już nie wierzył w powodzenie. A pan?

Na pewno było trudno, bo wszystko szybko szło na początku i dominowało w nas poczucie, że może błyskawicznie załatwimy sprawę, dzięki czemu uda się uniknąć problemów w górach. Okazało się jednak, że nie udało się od tego uciec. Zeszło kilka lawin, zespół się przestraszył i zabrało nam to strasznie dużo energii. Później musiałem się mocno natrudzić, by odbudować morale i wiarę, że możemy zrealizować nasz cel. Wydawało się, że wszyscy się poddali.

Przecież pojechali tam twardzi ludzie.

Warunki były bardzo trudne. Dochodziliśmy do przełęczy, mając śnieg do wysokości piersi, przy braku jakiejkolwiek widoczności.

Dystans do tego, co się robi i umiejętność śmiania się z tego są kluczowe. Bez tego takie wspinanie się mogłoby być bardzo ryzykowne

Andrzej Bargiel

Co można zrobić, żeby odbudować morale, siedząc w namiotach?

Próbuje się rozmawiać, stworzyć strategię dalszego działania. Na szczęście w pewnym momencie opady osłabły, śnieg się ustabilizował i to dało nam szanse na działanie. Większość osób jest przyzwyczajona do działania w górach w trakcie sezonu, kiedy pogoda jest zupełnie inna. Nie było ze mną nikogo, kto wcześniej byłby w Himalajach jesienią.

Przekonywał pan do działania, ale jednak wiedział, że niosło to ze sobą ryzyko.

Nie namawiałem do działania za wszelką cenę. Przekonywałem, żeby próbować, bo są procedury, w ramach których można działać w górach, nawet w takich warunkach. Trzeba być gotowym, żeby z nich skorzystać.

Reklama
Reklama

Pojechał pan pod Mount Everest trzeci raz. Po dwóch nieudanych próbach pojawiła się myśl, że koniecznie trzeba wejść? Można w tej sytuacji przesadzić z ryzykiem?

Dla mnie wielkim przywilejem było to, że mogłem tam pojechać i jeździć w tamtych górach na nartach, bo w normalnym sezonie są tam tłumy i przestaje to być przyjemne. Do wszystkiego pchała mnie ciekawość, czy jestem w stanie to zrobić, a nie myśl, że muszę to zrobić za wszelką cenę.

Taka wyprawa pochłania ogromne koszty. Czuł się pan odpowiedzialny za to, żeby jednak wrócić z tarczą?

Na szczęście wyrosłem z takiego podejścia. Dystans do tego, co się robi i umiejętność śmiania się z tego są kluczowe. Bez tego takie wspinanie się mogłoby być bardzo ryzykowne.

Po raz pierwszy pojechał z wami lekarz. Ile zmieniła obecność na wyprawie pani doktor?

Kiedy przyszło rozprężenie, to połowa osób nagle się rozchorowała. Chcieliśmy mieć lekarza, bo towarzyszyła nam ekipa filmowa, która nie miała doświadczenia w górach. Dla nich ta wyprawa była bardzo trudna, więc uznaliśmy, że zabranie ze sobą lekarza będzie rozsądne.

Czytaj więcej

Andrzej Bargiel: Zmiany klimatu podnoszą ryzyko na Mount Evereście

Po drodze chciał pan omijać niektóre obozy, żeby działać szybciej?

Dochodziliśmy z bazy do obozu drugiego. Potem założyłem obóz przejściowy na wysokości 7000 metrów, który następnie zlikwidowałem i przeniosłem na Przełęcz Południową, na 8000 m. W sumie wyglądało to tak, że ruszaliśmy z bazy do obozu drugiego, potem przechodziliśmy do czwartego i stamtąd atakowaliśmy szczyt.

Ile razy był pan w obozie czwartym?

Byłem tam trzy razy: w trakcie aklimatyzacji, przed nieudanym atakiem i potem, kiedy atak zakończył się sukcesem. Dla mnie wygodniej byłoby wchodzić z obozu drugiego na szczyt, ale warunki były tak trudne, że stało się to niemożliwe.

Reklama
Reklama

Czemu to byłoby wygodniejsze?

Nie musiałbym spać, gotować i jeść na takiej wysokości.

Ile czasu spędził pan w tzw. „strefie śmierci”?

Zależy, jak to liczyć. Do obozu czwartego dotarłem około godziny 12. Przespałem się tam i wyszedłem o 11 następnego dnia. Na wysokości 7900 metrów i wyżej spędziłem ponad 24 godziny. Dopóki człowiek nie podejmuje ekstremalnego wysiłku, to może tam przebywać. Jeśli torujesz i poręczujesz drogę, to zaczyna się zabawa.

Jak się pan czuł powyżej 7900 metrów?

Spędziłem tam dużo czasu, bo warunki były trudne. Jeśli musisz forsować drogę na wysokości powyżej 8000 metrów, to twoje ruchy są wolniejsze niż w normalnych warunkach. Warto sobie wyobrazić, że nawet wyjście na Rysy czy Kasprowy Wierch po pas w śniegu byłoby bardzo męczące, a tutaj byliśmy cztery razy wyżej. Trzeba znać swoje możliwości.

Kto z panem wszedł na szczyt?

Jedynym, który ze mną wszedł, był Dawa Szerpa, którego nazwaliśmy „Speed Dawa”, bo był silny i dobrze radził sobie w górach. Dzięki niemu udało mi się wejść, bo nie wiem, czy zdecydowałbym się na atak samotnie. Bałbym się, że jeśli nie zaporęczuję drogi, to w razie kłopotów, przy braku widoczności, nie będę miał drogi odwrotu, a pogoda nie była idealna. Od strony Chin cała ściana tonęła w chmurach i istniało ryzyko, że wszystko się przeleje na stronę nepalską.

Z Polski poleciała część ekipy, ale jak trafił tam Dawa Szerpa?

Już lecąc do Nepalu, mieliśmy wybraną i skompletowaną miejscową ekipę, która miała z nami działać w górach, być dla nas wsparciem. W Polsce zostali ludzie, którzy zarządzali całą wyprawą, a tam potrzebowaliśmy silnych gości, którzy poradzą sobie w trudnych warunkach. Byliśmy pod Mount Everestem o tej porze roku jedyną wyprawą, więc nie mieliśmy możliwości „doklejenia się” w razie czego do innych himalaistów. O wszystko musieliśmy zadbać sami. Z Szerpami spotkaliśmy się w Katmandu i razem ruszyliśmy w góry.

Reklama
Reklama

Na takiej wysokości tylko Dawa Szerpa mógł pana ostrzec, że dzieje się z panem coś złego i trzeba wracać.

To ja zarządzałem czasem, miałem wyznaczone deadline’y. Na szczyt musieliśmy wejść najpóźniej o 15, a gdyby to się nie udało, to byśmy zawracali z drogi. Od tej pory zostawały nam tylko trzy godziny światła dziennego, więc i tak nie za dużo czasu.

Mam predyspozycje do działania w wysokich górach, szybko się aklimatyzuję. Wysoką wydolność zawdzięczam temu, że od wielu lat jestem związany ze sportem

Andrzej Bargiel

Tyle wysiłku, żeby pobyć na dachu świata kilkanaście minut. To frustruje?

To środowisko jest tak trudne i surowe, że jeśli jest już późno, to nie ma się ochoty tam siedzieć, tylko w miarę sprawnie trzeba schodzić ze szczytu. Na pewno miło byłoby zostać tam na dwie godziny, popatrzeć na widoki, ale w takiej sytuacji trzeba się cieszyć z tego, że w ogóle była na tyle dobra widoczność, że działanie w górach było możliwe.

Taki sukces trzeba udokumentować. Kto niósł aparat?

Obaj mieliśmy kamery, więc udało się zrobić na szczycie kilka zdjęć. Miałem też ze sobą polską flagę. Nie brałem telefonu. To nie miało sensu, bo w tak niskich temperaturach urządzenie raczej nie będzie działało. Kolory na twarzy, co widać na zdjęciach, mieliśmy szalone: zimno, wysiłek, brak snu przez dwa dni zrobiły swoje. To się odbija na wyglądzie.

Podobno nie chce się jeść?

Przez całą dobę wypiłem pół litra wody i zjadłem batonik. Jestem przystosowany do funkcjonowania w takim trybie. Jestem wolniejszy, ale mam stały poziom energii.

Reklama
Reklama

Robił pan badania, dlaczego pana organizm jest wyjątkowy?

Mam predyspozycje do działania w wysokich górach, szybko się aklimatyzuję. Wysoką wydolność zawdzięczam temu, że od wielu lat jestem związany ze sportem. Trzeba jednak cały czas trenować i ćwiczyć. To daje podstawy do sprawnego wspinania się.

Czytaj więcej

Żądza wejścia pcha do góry

Narty bardzo przeszkadzają we wchodzeniu?

Jeżeli wieje, jest stromo, trafia się na bardziej techniczne fragmenty trasy, to na pewno przeszkadzają, ale chodzę z nimi już od tylu lat, że się przyzwyczaiłem.

Szerpa schodził ze szczytu, a nie zjeżdżał?

Tak, on schodził na nogach. Na przedwierzchołku czekały na nas kolejne trzy osoby, które wspólnie z nim zeszły na dół.

Po zejściu ze szczytu spał pan na wysokości 6400 metrów. Po wyjściu ze strefy śmierci noc na takiej wysokości jest bezpieczna?

Tak, to już są dobre warunki. Następnego dnia miałem zjeżdżać przez Icefall, a żeby to się udało, musiałem tam się pojawić wcześnie rano.

Reklama
Reklama

Dlaczego?

Ze szczytu Nuptse i z ramienia Everestu schodzą lawiny, jest ciepło, lodowiec się w takich warunkach łamie. Kiedy pojawiało się słońce, robiło się wręcz niebezpiecznie, otwierały się szczeliny. Rano jest jeszcze twardo i można przemykać się cienkimi nitkami, mostami śnieżnymi.

Jak Szerpowie podeszli do pana osiągnięcia? Dla nich to też było wydarzenie, czy nie są zbyt wylewni?

Szerpowie są pod wielkim wrażeniem, jeśli ktoś jest w stanie im pomagać w górach, forsować z nimi drogę albo jeździć na nartach w takim terenie. Tym zdobywa się ich szacunek. Nie wyobrażali sobie, jak można zjechać na nartach z Mount Everestu. Myśleli, że to jest niemożliwe. Znam tych ludzi od lat, pomagam im, więc mam z nimi dobre relacje. Staram się ich dobrze, po partnersku traktować, a oni odpłacają się tym, że traktują cię jak swojego.

Czuję, że moje umiejętności pozwalają mi na dokonywanie zupełnie nowych rzeczy

Andrzej Bargiel

Zabrał pan z Polski kombinezon, na którym były nadrukowane obrazki narysowane przez dzieci. Udało się w nim wejść?

Niestety na obóz drugi zeszła lawina. Przesunęła namiot, w którym zostawiłem tamten kombinezon. Nie byłem pewny, czy go znajdę, więc zabrałem ze sobą drugi. W drodze powrotnej zabraliśmy ten z rysunkami ze sobą.

Kiedy się osiągnie coś takiego, to co jeszcze może być wyzwaniem?

W górach jest cały czas dużo rzeczy fajnych do zrobienia i wcale nie musi być „wyżej”, żeby było „lepiej”. To nie jest wyznacznik czegokolwiek.

Jest coś takiego, co może rozbudzić wyobraźnię ludzi? Ośmiotysięczniki tak właśnie działają.

Jest Antarktyda, są peruwiańskie Andy. Jest dużo ciekawych miejsc, nawet mnóstwo niezdobytych szczytów. A ja czuję, że moje umiejętności pozwalają mi na dokonywanie zupełnie nowych rzeczy.

Pod koniec sierpnia ogłosił pan, że jedzie do Nepalu, żeby zjechać na nartach z Mount Everestu i jakiś miesiąc później jest pan z powrotem w Warszawie, po misji zakończonej sukcesem. Szybko poszło?

Zawsze swoje plany ogłaszam dzień przed wyjazdem i potem od razu uciekam w góry. Czy poszło szybko? Nie wiem. Próbowaliśmy wejść już 14 września, ale wtedy się nie udało, bo zatrzymał nas śnieg i zagrożenie lawinowe. Odbiliśmy się od wysokości ośmiu tysięcy metrów. Dopiero po sześciu dniach podjęliśmy kolejną próbę. Było trudno, bo zespół był zmęczony i nie wierzył, że uda nam się osiągnąć cel. Wszyscy chcieli wracać i nie ma się co dziwić, bo warunki jesienne są bardzo trudne. To widać po statystykach, bo nawet nie wiem, kiedy było ostatnie beztlenowe wejście na Mount Everest o tej porze roku. Nawet ostatnie wejście z tlenem było jakieś 15-20 lat temu. Tylko że wtedy to były duże wyprawy, a teraz byliśmy w górach sami. W takiej sytuacji trzeba samemu przygotować drogę, zabezpieczyć ją. Jest sporo zabawy, lodowiec jest dużo bardziej wymagający. Pada mnóstwo śniegu, lód jest słabej jakości, na sześciu tysiącach metrów pada deszcz.

Pozostało jeszcze 90% artykułu
/
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Reklama
Sporty zimowe
Andrzej Bargiel dla „Rzeczpospolitej". „Nikt nie chciał się podjąć przygotowania trasy"
Sporty zimowe
„Była wyjątkowym sportowcem, który szukał wolności”. Nie żyje mistrzyni biatlonu Laura Dahlmeier
Sporty zimowe
Leszek Laszkiewicz, były hokeista: Potrzebujemy pieniędzy na szkolenie
Sporty zimowe
Mistrzostwa świata Dywizji IA. Polscy hokeiści walczą o powrót do elity
Sporty zimowe
Natalia Sidorowicz w życiowej formie przed igrzyskami. Zaskoczyła samą siebie
Reklama
Reklama