"Rzeczpospolita": Zna pan ostatnie dopingowe rewelacje „Sunday Times" i stacji ARD?
Tomasz Majewski: Znam, ale nie podniecam się tą aferą za bardzo. Gdyby tam były jednoznaczne dowody, mówiłbym inaczej. Na razie widzę pewne nadużycie dziennikarskie. Mówienie, że próbki są podejrzane, to dla mnie za mało. Gdyby były twarde dowody, to przeciw wskazanym sportowcom toczyłyby się odpowiednie sprawy i winni byliby zawieszeni.
Nagłówki brzmią jednak bardzo mocno: jedna trzecia medali zdobytych na dopingu w konkurencjach wytrzymałościowych w latach 2001–2012 to trochę jak wyrok na cały sport...
Wie pan, wiele osób w sporcie jest podejrzanych. Do tego nie trzeba nawet wyników badań, wystarczy znać się na sporcie, śledzić wyniki i już z tego sporo można wyczytać. Ale nie jest to takie proste, jak by się chciało. Z danych zebranych przez wspomnianych dziennikarzy nie wynika od razu, że ci „podejrzani" byli na dopingu, dlatego nikt nie podaje ich nazwisk. Do tego trzeba mieć jaja, a każda gazeta boi się procesów. Od podejrzeń do skazania kogoś na podstawie wyników badań krwi jest przecież długa droga. Nie jest tak, że coś się znajduje i zaraz skazuje. Doping krwi jest zagadnieniem bardzo złożonym i wszelkie manipulacje bardzo trudno udowodnić.
Ma pan paszport biologiczny?
Mam, jak wszyscy lekkoatleci. Reprezentuję dyscyplinę, w której właściwie wszyscy znaczący zawodnicy, czyli parę tysięcy ludzi, ma te paszporty. W Daegu w 2011 roku wszyscy uczestnicy mistrzostw świata mieli zrobione odpowiednie badania, to było ponad 1600 osób. Potem uzupełniono dokumentację o tych, których w Korei Płd. nie było.
Jak on działa w pańskim przypadku? W Polsce zapisy z takiego paszportu nie są chyba jeszcze dowodem winy lub niewinności ze względu na przepisy o ochronie danych osobowych...
Jak cała światowa czołówka podlegam przepisom Światowej Agencji Antydopingowej (WADA), nie polskim. Zatem paszporty biologiczne działają, skazuje się sportowców na podstawie zapisów, ale przypominam – wciąż nie ma wielu takich przypadków.