Norweg miał zbudować drużynę, która wystąpi w turnieju kwalifikacyjnym do igrzysk w Paryżu, ale Polki szansę na walkę o olimpijskie przepustki straciły na ubiegłorocznych mistrzostwach świata, gdzie zajęły szesnaste miejsce. To mógł być koniec cyklu, ale Senstad otworzył właśnie kolejny.
Może pomogło, że gra bywała lepsza niż wyniki, a może poprzedniego prezesa Związku Piłki Ręcznej w Polsce (ZPRP) Henryka Szczepańskiego przekonał list w obronie selekcjonera, który napisały zawodniczki. Senstad dostał więc jeszcze jedną szansę. Stanął przed sporym wyzwaniem, bo domem piłki ręcznej wciąż jest Europa i mistrzostwa kontynentu – nawet powiększone z 16 do 24 drużyn – to impreza wymagająca jak żadna inna. Polki za jego kadencji wygrały w niej jeden z sześciu meczów.
Czytaj więcej
Rezygnacja Bogdana Wenty mnie zaskoczyła. Czy widzę dla niego miejsce w ZPRP? Zarząd został już wybrany - mówi Sławomir Szmal
- Może nie mamy największych gwiazd, ale ważny jest koncept. Musimy grać jako zespół oraz pokazać, że nasze serca są trochę większe od innych – zapowiadał Senstad i wystawił cierpliwość kibiców na próbę, bo wszystko, co obiecywał, zobaczyliśmy dopiero w trzecim meczu turnieju.
Mistrzostwa Europy w piłce ręcznej. Hiszpania pokonana, Polki miały rachunki do wyrównania
Porażkę Polek z Francuzkami (22:35) wliczyliśmy w koszty przed meczem, bo choć wicemistrzyniom olimpijskim zmienił się trener – Oliviera Krumbholza zastąpił dotychczasowy asystent Sebastien Gardillou – to wciąż mieliśmy do czynienia z drużyną gwiazd kraju, gdzie piłkę ręczną uprawia 23 tys. kobiet (globalnie w Polsce licencji jest 16 tys.). Dwa dni później nasze zawodniczki wygrały z niżej notowanymi Portugalkami (22:21), które awansowały na turniej właśnie dzięki jego powiększeniu.