Rz: W styczniu minął rok, od kiedy jest pan większościowym udziałowcem Legii. Ile razy w ciągu tego roku mówił pan sobie: „to był doskonały pomysł", a ile razy: ?„w co ja się wpakowałem"?
Dariusz Mioduski: Słowo harcerza, trzy palce na sercu, że ani przez chwilę nie zastanawiałem się, czy zrobiłem dobrze. Były oczywiście trudne chwile. Wiedziałem, że nie wszystko będzie łatwe i przyjemne, że to będzie ciężka praca i będą momenty, gdy wszyscy wokół mnie, łącznie z rodziną, będą się zastanawiać, po co mi to było. Nigdy bym nie przewidział tego, co się stanie z Celtickiem, raczej nie przewidziałbym tego, co się stało w meczu z Jagiellonią. Spodziewałem się, że będą incydenty, ale nie sądziłem, że w takim wymiarze...
A Lokeren?
Tego też się nie spodziewałem, nagle wróciły stare czasy... Ale moim zdaniem ta sytuacja okazała się przełomem. Nasze środowisko kibicowskie w końcu zrozumiało, że tak dalej być nie może, bo to szkodzi klubowi. To nie jest jednolite środowisko, to jest Warszawa, Mazowsze, Polska. Nie ma jednego lidera, to nie jest armia, nie można im narzucić czegoś odgórnie, każdy z nich na swój sposób przeżywa miłość do piłki i do Legii. Dla innych futbol jest po prostu rozrywką, dla nich to styl życia, idą za tym pewne wartości, ideały...
Ale pan, jako właściciel biznesu, nie powinien się godzić, by takie ideały były z nim utożsamiane...
I dlatego powiedzieliśmy jasno, że tego typu postawy są nieakceptowalne. Dziś jednak pokusiłbym się o stwierdzenie, że znaczna większość kibiców Legii, nawet ze środowisk ultrasowskich, już to rozumie, co daje mi nadzieję.
Czy zachowanie pańskiego wspólnika Bogusława Leśnodorskiego nie sprzyja bezkarności chuliganów, ponieważ mają w nim obrońcę?
Jedną z największych, a właściwie największą wartością tego klubu są kibice. I mam na myśli również tę część środowiska kibicowskiego, która sprawia nam największe problemy.
Pan mówi pod publiczkę.
Nie, naprawdę w to wierzę.