Czegoś takiego nie pamiętają ani warszawskie cwaniaki, ani krakowskie andrusy. Do zakończenia rozgrywek jeszcze daleko i trudno sobie wyobrazić, żeby Legia nie odbiła się od dna. Ale w przypadku Wisły to już takie pewne nie jest.
Krakowianie zajmują ostatnie miejsce w tabeli (Legia jest trzecia od końca), wygrali zaledwie dwa z dziewięciu meczów: pierwszy i ostatni. Kiedy 16 lipca, na inaugurację rozgrywek, pokonali Pogoń, właścicielem klubu był jeszcze Jakub Meresiński. Pod Wawelem dziwiono się, że Bogusław Cupiał sprzedał klub biznesmenowi podejrzanej konduity, ale jeszcze nie wiedziano, że będzie gorzej. Nowy właściciel okazał się niewiarygodny, a proces sprzedaży-kupna zapoczątkował w Wiśle lawinę zmian, które nie wróżą niczego dobrego.
Drużyna, którą wcześniej, pod wodzą Dariusza Wdowczyka, trudno było pokonać, teraz przegrała siedem meczów z rzędu. Zwyciężyła dopiero przed tygodniem, dzięki bramce Patryka Małeckiego, zdobytej w ostatniej minucie spotkania z Piastem.
– Nie ma się co dziwić – tłumaczył porażki Wdowczyk – zawodnicy są częścią klubu i to, co się w nim dzieje, wpływa na ich dyspozycję.
W przypadku piłkarzy chodziło nie tylko o atmosferę na trybunach, ale i o zaległości w wypłacaniu wynagrodzenia, a to informacja wciąż aktualna. Sytuacja wokół klubu, kiepskie wyniki, a być może i coraz większe wpływy kibolstwa oddziałują na frekwencję. O tym, żeby 33-tysięczny stadion się wypełnił, nie ma co marzyć. Widać nawet tendencję spadkową. Spotkania z Ruchem i Śląskiem oglądało po 12–14 tysięcy widzów. Na ostatni mecz z Piastem przyszło 8,5 tysiąca kibiców.