35-letni geniusz z Rosario jest jedną z najwybitniejszych postaci w dziejach futbolu, ale jeśli w niedzielę Argentyńczycy przegrają z Francuzami, pozostanie już na zawsze piłkarzem niespełnionym – przynajmniej w oczach rodaków. Messi czarował na boisku przez blisko dwie dekady i wygrał niemal wszystko, ale on sam wie, że czas w piłce nożnej odmierza się mundialami.
Widzieliśmy to po emocjach, jakie przeżywał. Nie musieliśmy ich rozczytywać z drobnych gestów, Messi był na boisku całym sobą – śmiał się, płakał, wściekał. Czuł, że tworzy swoje ostatnie dzieło. Machał pędzlem coraz szybciej i sprawniej. Zrobił to, czego nie udało się innym gwiazdom mundialu.
Był liderem drużyny: sterem, żeglarzem, okrętem. Dźwigał ją w momentach kryzysu – to on złamał meksykańską defensywę, otworzył najlepszym podaniem turnieju drogę do bramki Holendrów. Pomagał kolegom wzlatywać na wyższy poziom. Robił to, czego nie potrafili Robert Lewandowski, Cristiano Ronaldo czy Neymar.
Palce jednej pięści
Jego relacja z drużyną narodową przez lata była trudnym małżeństwem, trwającym chyba z rozsądku. Nie prosił przecież o rolę zbawcy narodu, był zupełnie innym typem człowieka niż ikoniczny Maradona, choć rodacy chcieli w nim widzieć mesjasza reprezentacji, reinkarnację boskiego Diego.
Wydawało się, że Messiego przygniatają te oczekiwania, że wyścig z historią niemal go złamał. Po dwóch niepowodzeniach w ćwierćfinałach mundiali (2006 i 2010) i przegranym finale z Niemcami (2014) czarę goryczy przelały Copa America 2015 i 2016. Argentyna poległa wówczas w meczach o złoto z Chile, a Messi podobno nigdy nie schodził do szatni tak przybity jak w roku 2016. Oznajmił, że kończy z reprezentacją, ale trwało to tylko chwilę.