Argentyna chce zapomnieć o szarej rzeczywistości. Gdy w środku nocy w drzwiach samolotu, który przyleciał z Kataru, pojawił się Lionel Messi z pucharem w ręku, powitały go dźwięki „Muchachos” („Chłopcy”) nieformalnego hymnu argentyńskiej reprezentacji. Są w nim słowa o „ziemi Diego i Lionela”, ale też o obrońcach Malwin w wojnie z Wielką Brytanią o te wyspy i zwycięstwach na boisku z odwiecznym rywalem – Brazylią.
Prezydent Alberto Fernandez ogłosił, że środa będzie świętem narodowym, dniem wolnym od pracy. Na trasie wiodącej z lotniska do centrum odkryty autobus posuwał się w żółwim tempie, tak wielu Argentyńczyków chciało zobaczyć drużynę, która znów wydźwignęła ich kraj na szczyt.
Realna, a nie piłkarska Argentyna już dawno na szczycie nie jest. Na przełomie XIX i XX wieku eksport wołowiny, zbóż i pasz na cały świat zapewnił drugiemu największemu państwu Ameryki Łacińskiej niezwykłą zamożność. Kryzys 1929 roku i później dojście do władzy pułkownika Juana Perona z jego populistyczną ideologią, od której Argentyńczycy nie potrafią uwolnić się do dziś, położyły kres tej bonanzie.
Czytaj więcej
„Spędziłem w Katarze ponad miesiąc, relacjonując mundial, nie tylko ten na boiskach. I właściwie do dziś nie wiem, co było prawdą, a co fikcją” – mówi Kamil Kołsut w rozmowie z Cezarym Szymankiem.
Dziś Argentyna walczy, aby w rankingach dochodu narodowego na mieszkańca nie spaść poniżej Białorusi. Na początku XX wieku w Buenos Aires mieszkało więcej osób urodzonych za granicą niż w kraju. Przede wszystkim w Hiszpanii i Włoszech, ale też w Polsce. Ale potok emigracji odwrócił się do tego stopnia, że latem tego roku spotkałem dumnego „porteno” (jak nazywa się mieszkańców stolicy), który pokazywał mi zdjęcia syna przed Wawelem. – Tam jest mu dużo lepiej – przekonywał.