Trochę sobie żartujemy, ale właśnie w taki sposób nasz chodziarz skomentował swoje zwycięstwo. Ruszył na trasę przed szóstą czasu japońskiego, metę minął po wycieńczającym marszu cztery godziny później. Większość Polaków jeszcze wtedy spała, a nieoczekiwane wieści - jego złoto to w naszym sporcie na pewno olimpijska sensacja dekady - odebrała dopiero o poranku.
- To był niesamowity dzień, pracowałem na niego od piętnastego roku życia - mówi Tomala. - Przez 30 kilometrów szło mi się tak lekko, jakby to był wolny trening. Wszystko wyglądało niesamowicie, aż zbyt perfekcyjnie. Pomyślałem więc: „A może czas coś zrobić?”. Zaczęło mi się nudzić, więc przyspieszyłem i poszedłem po swoje.
Polacy z siedmiu ostatnich złotych medali w tej konkurencji zdobyli cztery, bo wcześniej trzykrotnie mistrzem olimpijskim był Robert Korzeniowski (1996, 2000, 2004). Tomala zaczął zresztą uprawianie chodu w bieruńskim klubie UKS Maraton Korzeniowski. Do nietypowej formy aktywności namówił go ojciec Grzegorz. Talent młodego zawodnika szlifowała Katarzyna Śledziona.
Tomala pierwszy raz w życiu wystartował na 50 km cztery lata temu, ale nie doszedł do mety. Drugą próbą były rozgrywane w słowackich Dudnicach mistrzostwa Polski, gdzie wygrał i wypełnił minimum olimpijskie. Teraz podjął wyzwanie po raz trzeci. Został mistrzem, choć nie ma stypendium. Jeszcze niedawno dorabiał jako trener.
Ostatni kilometr był celebracją. Jego przewaga nad rywalami była tak duża, że już kilkaset metrów przed metą wziął polską flagę. Tytułu za trzy lata w Paryżu nie obroni, bo jego dystans znika z programu igrzysk, bo jest nietelewizyjna - długa, mało widowiskowa, w odbiorze momentami nużąca. Wiele wskazuje na to, że zastąpi go sztafeta mieszana.