Proszę sobie wyobrazić przestronne, nowoczesne biuro prasowe. Taki „open space" na kilkaset osób. Powstało w podziemiach nowego kortu centralnego im. Philippe'a Chatriera (wyburzanie starego rozpoczęto po ostatniej piłce męskiego finału w czerwcu 2019 r.).
W samym środku tego biura, za przeszklonymi ścianami znajdują się pomieszczenia przeznaczone na konferencje prasowe, do których w tym roku żaden dziennikarz nie ma wstępu.
Gdy rusza konferencja z Igą Świątek, Rafaelem Nadalem czy Novakiem Djokoviciem, mam ich na wyciągnięcie ręki. Widzę przez szklaną ścianę, jak wiercą się za stołem lub ukradkiem ocierają pot, ale by wysłuchać ich komentarza lub zadać jakiekolwiek pytanie, muszę zalogować się do specjalnej aplikacji. Wtedy równe szanse mają wszyscy, także ci, których w Paryżu nie ma, bo wybrali pozostanie w domu i akredytację online. Takie rozwiązanie jest możliwe w czasach koronawirusa i bardzo zachęcano do wybrania tej możliwości.
Organizatorzy mają na to jedno wytłumaczenie: „bańka" chroniąca tenisistów przed ewentualnym zakażeniem. Tyle że kto z dziennikarzy miałby ich zarazić? By dostać się na teren Roland Garros, trzeba pokonać prawdziwy slalom wirtualnych i prawdziwych zasieków. Kontrole, testy co kilka dni, badania – to procedury, które zdziesiątkowały normalnie gwarne biuro prasowe.
Nie ma nikogo z Azji, a Japończycy przyjeżdżali do Paryża, nawet w czasach przed Naomi Osaką. Amerykanów jest ledwie garstka, nieliczni Brytyjczycy, którzy po powrocie z kontynentu muszą przechodzić kwarantannę.