Rz: Warto było jechać z całą rodziną po trudne zwycięstwo w małym turnieju w Pattai i potem płacić karę za nieobecność w trwającym właśnie turnieju w Antwerpii?
Piotr Radwański: Zawody w Pattai były dla Agnieszki bardzo udane, ale nie ukrywam, że przez przypadek. Pojechaliśmy do Tajlandii tylko ze względu na Urszulę, która otrzymała tam dziką kartę. Wyszło, jak wyszło, ze względów prozaicznych. Ula miała wcześniej, podczas Pucharu Federacji, wysoką temperaturę. W Budapeszcie musieliśmy zbijać gorączkę. Niestety, połączenie obowiązków gry w reprezentacji i prywatnych planów się nie udało. Jej forma w Pattai nie była jeszcze tak wysoka, żeby pokonać Andreję Klepac, dość dobrą tenisistkę ze Słowenii.
Odpoczynek się przyda, po Pattai Agnieszka ma na stopach niemal otwarte rany
Skąd wzięło się zamieszanie wokół startu Agnieszki w Antwerpii?
Najpierw zgłosiłem Agnieszkę do lutowych startów w Antwerpii, Dausze i Dubaju. Miesiąc przed turniejem w Belgii pojawiła się nagle możliwość startu Uli w Pattai. Wysłaliśmy do władz WTA odpowiedni faks, ale się okazało, że o wiele za późno. Przyznam, że trochę w tym winy żony. Żeby wszystko było jasne: rozważaliśmy także możliwość gry w Belgii. Jednak koszt przelotu dwóch osób do Europy, powrotu do Dauhy oraz mieszkania w Antwerpii przekroczyłby te 4 tys. dolarów kary od WTA. Zgłosiliśmy nieobecność już po sobotnim losowaniu, dlatego kara była tak wysoka. Gdybyśmy się pospieszyli o dzień, to pewnie byłaby co najmniej o połowę mniejsza.