Dzień wcześniej Serena Williams zdobyła czwarty tytuł, gdy pokonała Dinarę Safinę 6:0, 6:3, ale historia tenisa tworzyła się w niedzielę, podczas finału mężczyzn. Inna, niż po cichu się spodziewano. Zapomniano o rekordzie Samprasa, 14. wielkoszlemowym tytule Federera, ważne stało się to, że Nadal ma płuca i nogi ze stali. Został pierwszym Hiszpanem, który wygrał w Australii, po raz pierwszy rozstrzygnięcie nastąpiło po północy, dawno nie było w Melbourne tak ekscytującego finału.
Noc należała do Nadala, choć przez cztery sety nie było to wcale pewne. Obaj zaczęli mecz nerwowo, potrzebowali kilkunastu minut na znalezienie rytmu najlepszych odbić. Publiczność, trochę zdziwiona, zobaczyła wiele gemów, w których serwis nie decydował o wyniku. Kiedy na tablicy był remis 2-2 i zaczynał się rozstrzygający set, wciąż można było uważać, że legendarna wytrzymałość Hiszpana ma granice, że pięć godzin i 14 minut gry w półfinale z Fernando Verdasco musi zostawić ślad.
Pewnie tak było, lecz nowy mistrz rzadko miał chwile słabości. Tylko w trzecim secie poprosił o pomoc lekarza. W zeszłym roku w Wimbledonie obaj rozegrali może najpiękniejszy mecz w kronikach tenisa. Kolejny finał w Melbourne nie był daleko za tamtym spotkaniem. Niektóre wymiany wydawały się przekraczać ludzkie możliwości, niektóre obrony i kontrataki zachwycały z taką siłą, że stawiały na baczność legendy australijskiego tenisa oglądające spotkanie w loży honorowej. Brawo bili Rod Laver, Ken Rosewall, John Newcombe i Tony Roche.
Federer mimo chwil, w których grał olśniewająco, stracił sporo szans na lepszy wynik. Gubił punkty przy własnym podaniu, nie mógł liczyć na pewność ręki pod koniec pierwszego seta i w decydujących chwilach tie-breaka.
Ostatni set naprawdę zgasił wiarę Szwajcara. Dwa przegrane gemy serwisowe doprowadziły finał do przyspieszonego końca i pokazały, że Federer coraz gorzej znosi takie porażki. – Mój Boże, to mnie zabija – rzekł do mikrofonu i najzwyczajniej się rozpłakał.