Jeśli ktoś nie wie, na czym polega urok gry podwójnej i trafił w środowy poranek na kort nr 14, to może śmiało uznać, że to dość nudna zabawa. W Wimbledonie o takich meczach mówią, że bardziej emocjonujące jest patrzenie, jak trawa rośnie. Ale najważniejsze, że rozstawieni z nr. 6 Polacy wygrali z Argentyńczykami Sebastianem Prieto i Martinem Vasallo-Arguello 6:4, 6:3.
Widać było gołym okiem, że polski debel jest o klasę lepszy, tylko trudno było przełożyć to na wynik. Fyrstenberg i Matkowski przełamali podanie rywali już w pierwszym gemie, co rozstrzygnęło o wyniku seta. Trochę emocji było tylko pod koniec, gdy przy stanie 5:4 serwował Matkowski, ale czynił to tak, że z prowadzenia 40:0 nic nie zostało i Argentyńczycy mieli trzy piłki, których wygranie dałoby im gema. Polacy w końcu zwyciężyli. „Było trochę za nerwowo, szczególnie w końcówce pierwszego seta, biorąc pod uwagę to, jaką mieliśmy przewagę. Nie serwowałem tak dobrze jak powinienem, ale był to pierwszy mecz i w następnych powinno być lepiej – powiedział „Rz” Matkowski na potwierdzenie tego, co kibice zapewne zauważyli sami.
Część z nich w trakcie meczu spoglądała na kort obok, gdzie trenował Marat Safin. Rosjanin jest wyraźnie przygaszony, nie żartuje, nie rozmawia z trenerem, jakby już ogarniała go pożegnalna melancholia (to jego ostatni paryski turniej). W takim nastroju wyszedł do pojedynku z mało znanym Francuzem Josselinem Ouanną (134. ATP). Przegrał w pięciu setach.
W drugim secie przewaga Polaków była jeszcze większa, ale na pierwsze przełamanie serwisu czekaliśmy aż do siódmego gema, gdy swoje podanie przegrał Vasallo-Arguello. Po chwili w jego ślady poszedł Prieto i było po meczu. Fyrstenberg ocenił spotkanie następująco: „Byliśmy lepsi, ale szło ciężko. Nieraz takie mecze kończyły się dla nas fatalnie, więc cieszmy się ze zwycięstwa”. To bardzo sensowna uwaga, podobnie jak wiele innych okołotenisowych refleksji obu Polaków. Fyrstenberg i Matkowski to zawodowcy już pewni swej pozycji, a jeszcze zachowujący pokorę wobec tenisa – gry, w której nie ma prowadzenia 5:0 do przerwy i wszystko może się zdarzyć, dopóki ostatnia piłka nie spadnie na kort.
Przekonał się o tym wczoraj Włoch Potito Starace, który przy remisie w setach 1:1 prowadził na korcie centralnym z Andy Murrayem 5:1. Szkot wraz z Novakiem Djokovicem od ubiegłego roku kontestuje dwubiegunowość męskiego tenisa, czyli rządy Rafaela Nadala i Rogera Federera, na razie bez skutku. Starace to tenisista jedynie solidny, przede wszystkim na korcie ziemnym. Może dlatego przegrał tego seta i mecz 3:6, 6:2, 5:7, 4:6. Na pytanie, czy nie czuje, że wielka szansa przeszła mu koło nosa, odpowiedział: „Oczywiście, ale taki zawód wybrałem, to nie jest nic nadzwyczajnego”.