Wyśpiewywane po hebrajsku wersy o „Dawidzie, Królu Izraela, który żyje i żyć będzie”, znają już kibice z Wimbledonu, gdzie tego lata Dudi Sela awansował do 1/8 finału jako pierwszy od 20 lat Izraelczyk, a sędzia musiał uciszać jego najbardziej oddanych kibiców. Inne turnieje też ten żywioł poznały: flagi Izraela, okrzyki sławiące Dudiego i jego bekhend albo „Dudi, Dudi Sela” śpiewane na melodię „Que sera, sera”. Grupa kibiców Seli nazwała się Hebrajski Młot i wspiera go, gdzie może, po hebrajsku i angielsku, najczęściej na turniejach na zachodniej półkuli.
Dudi to izraelski tenisista numer jeden, z 29. miejscem w rankingu, dobrymi wspomnieniami z Wimbledonu i jednym jak dotąd awansem do finału ATP Tour, w Pekinie w 2008 roku. Ale to nie za to kocha go Izrael i nie dlatego premierowi i prezydentowi kraju zdarzyło się dzwonić z gratulacjami po meczu. Dudi stał się jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci izraelskiego sportu, jest na czołówkach gazet, zaczepiają go na ulicach gratulujący nieznajomi, bo wygrywał, gdy na szali leżała narodowa duma: w Pucharze Davisa. W tej niepowtarzalnej rywalizacji, dla której nawet najwięksi egoiści tenisa godzą się być kilka razy do roku częścią zespołu i grają dla swoich krajów, a nie tylko własnej sławy i pieniędzy.
[srodtytul]Hymn i łzy[/srodtytul]
Izrael to w Pucharze Davisa sensacja tego sezonu. Pierwszy raz w historii awansował do półfinału, dziś kończy mecz z broniącą pucharu Hiszpanią w Murcii. Już po piątkowych meczach szanse awansu do finału miał bliskie zera, ale to było oczywiste od początku.
Izraelczycy swoje już w tym roku zrobili. Sensacyjnie pokonali Szwedów w Malmoe, w hali zamkniętej dla miejscowych kibiców, którzy chcieli protestować przeciw izraelskim działaniom w Gazie. Potem jeszcze bardziej niespodziewanie wyeliminowali Rosję w wypełnionej do ostatniego miejsca hali koszykarskiej w Tel Awiwie. A 24-letni Sela, który jak mówi, płacze za każdym razem, gdy słyszy hymn Izraela, wygrywał z kolejnymi rywalami tak, jak do tego kibiców przyzwyczaił.