Jedne przegrywają honorowo, inne sromotnie, jeszcze inne wolą się wycofać. Próbkę takiego politycznego teatru widziałam na warszawskim turnieju.
Włoszka Sara Errani była w starciu z Na Li bezsilna. Inicjatywy zabrakło, a wytrwałości starczyło, by ustać na nogach do końca, odsyłać piłki przez siatkę i udawać, że obecność na korcie ma jakieś znaczenie.
A miała tylko dlatego, że do tenisa trzeba dwojga. Chinka machinalnie realizowała plan, wprowadzała minimalne korekty, bo strategię miała żelazną i toporną. Tak samo zagrałaby z innymi zawodniczkami i ze ścianą też.
Paskudna to rola – szczególnie dla kobiety – grać, by inna mogła błyszczeć. To jak stać obok ładniejszej koleżanki i milcząco podpatrywać, gdy adorują ją chłopcy. By ratować twarz, lepiej oznajmić, że się ma inne sprawy na głowie, i odejść. Tak zrobiła Karolina Woźniacka w pojedynku z Chinką Jie Zheng, oddając seta, mecz i całą imprezę.
Popisała się świetnym wyczuciem nie na korcie, ale w chwili, gdy postanowiła z niego zejść. Dokładnie pół minuty przed deszczem. Szkoda w ulewie sukienki, urody, no i czasu. Sędzia musiałby przerwać mecz, a publiczność – czekać na nieuchronną przegraną Polki. Woźniacka wolała zadbać o kontuzjowaną nogę, spakować walizkę i ruszyć do Paryża. W Europie, szczególnie Wschodniej, to brzmi przekonująco: Paryż jest ważniejszy. Ale w globalnej polityce centrum wydarzeń jest teraz tam, gdzie Chińczycy. Publicyści, finansiści, politycy, filozofowie i komentatorzy sportowi patrzą na Wschód. Mało kto liczy jeszcze na Baracka Obamę i siostry Williams, czas Ameryki minął. Co to oznacza dla przyszłości, jeszcze nie wiemy.