Najbardziej paradoksalne jest to, że Serena Williams może osiągnąć życiowy sukces właśnie teraz, gdy wcale nie gra olśniewająco. Zarówno podczas turnieju Roland Garros, jak i Wimbledonu zdarzały jej się mecze zagadkowo słabe, a jednak wygrywała.
Także w Nowym Jorku nie zachwyca, ale o tym wszystkim w wielkoszlemowej gorączce nikt nie pamięta i jeśli Amerykanka zostanie pierwszą po Steffi Graf (1988) zdobywczynią klasycznego Wielkiego Szlema (cztery wygrane turnieje w tym samym roku kalendarzowym), przejdzie do historii. A trudno sobie wyobrazić, by tak się nie stało. Jej półfinałową rywalką była w nocy Roberta Vinci, która w czterech pojedynkach z Sereną nie zdobyła nawet seta. Może nie wypada być tak okrutnym jak internetowi fachowcy, piszący, że obecność Włoszki (43 WTA) w półfinale to żart, ale trochę racji w tym jest.
Vinci i jej była deblowa partnerka Sara Errani oraz pomału odchodząca Francesca Schiavone to włoska pozostałość po tenisie, w którym technika, spryt i serce do walki były równie ważne jak siła. Dziś już tak nie jest, dziś najlepsza jest Serena, nawet gdy gra średnio. Włosi mają też w półfinale drugą kobietę dojrzałą – Flavię Pennettę, która zmierzyła się w nocy z Rumunką Simoną Halep.
Już rzut oka na półfinałowy kwartet wystarczy, by uznać, że Serena Williams przegrać może tylko sama z sobą, tj. nie wytrzymać napięcia, jakie stwarzają amerykańskie media i stojący w kolejce sponsorzy.
W turnieju mężczyzn z wielkiego kwartetu do półfinałów nie dotrwali Rafael Nadal i Andy Murray, jak zawsze na posterunku jest lider rankingu Novak Djoković oraz grający wciąż pięknie i znów skutecznie Roger Federer.