Kiedy w finale Wimbledonu przegrywasz 0:6, 0:6, masz prawo nabawić się kompleksów. Amanda Anisimova dostała jednak szansę na rewanż szybciej, niż mogła się spodziewać. I wykorzystała ją w stu procentach.
Już początek meczu pokazał, że tamta londyńska porażka z Igą Świątek jej nie złamała. Wręcz przeciwnie, widać było, że Amerykanka, która pierwszy raz w karierze zaszła tak daleko w US Open, odrobiła pracę domową. Pokazała, że nieprzypadkowo kilka tygodni temu na wimbledońskiej trawie pokonała Arynę Sabalenkę.
US Open. Jak Iga Świątek przegrała z Amandą Anisimovą
Anisimova zawiesiła poprzeczkę bardzo wysoko, zmuszała Polkę do błędów, od stanu 2:1 w pierwszym secie nie dała sobie odebrać prowadzenia i w rezultacie wygrała 6:4. To był zupełnie inny pojedynek niż ten finałowy w Londynie. Niósł ją też żywiołowy doping amerykańskiej publiczności.
Iga, najmłodsza od 20 lat ćwierćfinalistka wszystkich Szlemów w jednym roku, została postawiona pod ścianą, ale przecież nie z takich opresji wcześniej wychodziła. Gdy drugiego seta zaczęła od dwóch wygranych gemów, można było pomyśleć, że wraca na właściwą drogę.