Polski tenis doczekał się w Singapurze sukcesu bez precedensu. Agnieszka Radwańska spełniła marzenia swoje i miłośników jej talentu, przekonała, że bez potęgi mięśni też zostaje się mistrzynią nad mistrzynie.
Wygrała najważniejszy jak dotąd turniej w karierze. Wśród 17 tytułów nie ma już tylko zwycięstwa w Wielkim Szlemie, ale wraca ochota, by dopisać „na razie". Będzie piątą tenisistką na świecie w rankingu kończącym rok – finał w Singapurze był też walką o tę pozycję. Będzie jednak przede wszystkim kojarzony z pięknem tenisa Agnieszki, z emocjami, które wywołuje zaskoczenie rywalki, brawurowy pomysł w wymianie, parada przy siatce, niezwykły smecz czy efektowny skrót. Jej zwycięstwo to także triumf woli, wiary i poświęcenia.
Warto walczyć do końca
Zostanie w pamięci trochę inny, nowy obraz tenisowy sztukmistrzyni z Krakowa – dzielnej, walecznej jak nigdy wcześniej, takiej, która decyduje się brać sprawy w swoje ręce. I płaczącej ze wzruszenia po zwycięstwach – czegóż trzeba więcej.
Wygrała mistrzostwa WTA, chce się powiedzieć, że wreszcie, bo miała już za sobą przegrany z Sereną Williams finał Wimbledonu w 2012 roku, bo wcześniej też brakowało pełni polskiego szczęścia: w finale Masters w 1976 roku, w którym Wojciech Fibak był o dwa gemy od pokonania Manuela Orantesa, i trzy razy przed wojną, gdy Jadwiga Jędrzejowska schodziła pokonana przez rywalki w wielkoszlemowych finałach w Wimbledonie, Roland Garros i US Open.