Dwa nazwiska półfinalistek, bułgarskie i czeskie, budzą zdumienie, rosyjskie przyjmuje się neutralnie, tylko ostatnie: Serena Williams, nikogo nie dziwi.
Przebój dnia to zwycięstwo Pironkowej nad Venus Williams. Bułgarka, która w Wimbledonie wygrała przed tym turniejem jeden mecz, którą dwukrotnie na londyńskiej trawie pokonała Agnieszka Radwańska (poza trawą zresztą też), nagle odkryła w sobie pokłady spokoju i siły.
Największą zasługą Pironkowej było to, że nie przestraszyła się nowej sytuacji. Wielkiego kortu nr 1, kilkunastu tysięcy widzów i ich wsparcia dla słabnącej mistrzyni. Po zwycięstwie musiała odpowiadać na pytania o liczbę kortów trawiastych w Bułgarii (zero), akademię, w której trenuje (nie ma akademii, są kluby), i różnice między Sofią i Płowdiw. Gdy odpowiedziała, ktoś spytał, czy wtorkowe wyniki to oznaka zmiany pokoleniowej w kobiecym tenisie. – Nie mam bladego pojęcia – odpowiedziała Cwetana.
Na Li dość grzecznie przegrała z Sereną Williams, Kim Clijsters nagle straciła impet w meczu z Wierą Zwonariową. Rosjanka wygrała z Belgijką pierwszy raz w karierze. Drugą nieznaną Londynowi półfinalistkę wyłonił najdłuższy ćwierćfinał: Kaia Kanepi – Petra Kvitova. Jedyny klejnot estońskiego tenisa kontra nowa mocna czeska dziewczyna. Obie wierzyły w sukces, obie walczyły z zacięciem komiksowych wojowniczych księżniczek. W trzecim secie 4:0 prowadziła Kanepi, ale Czeszka była mistrzynią aktywnej obrony. Przyjęła wiele bolesnych ciosów serwisowych, lecz tak zamęczyła rywalkę, broniąc kilkunastu ważnych piłek, wśród nich pięciu meczowych, że w końcu powaliła Kaię na kolana.
Dziś ćwierćfinały mężczyzn. Pary: Federer – Berdych, Djoković – Lu, Tsonga – Murray i Soderling – Nadal. Jeśli w turnieju kobiecym było trzęsienie trawy, to w męskim może będzie chociaż upadek tytana czy dwóch?