John Isner ma potężny serwis i świetny forhend, ale zwykle te atuty nie wystarczały na tak szybkich i zadziornych tenisistów jak Kei Nishikori. Tym razem wystarczyły, bo serwisy były nie tylko silne, ale różnorodne i celne, a forhendy dokładne.
Amerykanie trochę zapomnieli o takich wzruszeniach, bo w najlepszej czwórce Miami Open ostatnim z lokalnych tenisistów był Mardy Fish w 2011 roku. Isner przypomniał jednak dobre czasy, zwłaszcza gdy w pierwszym secie przy stanie 4:3 i 0-30 nagle doznał sportowego natchnienia i wygrał kolejno 11 akcji, potem 9 z następnych 11. Moment przełamania oporu Japończyka można zatem wskazać łatwo.
Mecz skończył się po 70 minutach. – Grałem dziś niezwykle dobrze. Z takim jak Kei trzeba naprawdę grać doskonale i wreszcie mi się udało. Od pierwszej do ostatniej piłki czułem odpowiednią agresję. Uderzałem właściwie piłki w odpowiednich momentach wymian, sprawy musiały zatem potoczyć się w dobrą stronę – mówił szczęśliwy zwycięzca.
Odrobina szczęścia w pierwszym secie mu pomogła, gdy ważna piłka spadła na kort po taśmie, nie do obrony dla rywala. Kort też mu sprzyjał, piłki odbijały się wysoko, ale pędziły szybko. Najbardziej jednak pomógł sobie sam tenisista. – To były najlepsze dwa sety, jakie kiedykolwiek widziałem w wykonaniu tego wielkiego wzrostem tenisisty – potwierdzał komentujący mecz dla ESPN Brad Gilbert.
Przed meczem Amerykanina z Japończykiem grały Carla Suarez Navarro i Andrea Petkovic, wynik 6:3, 6:3 trochę zadziwił tych, którzy nie cenią ambicji i bekhendu Hiszpanki. Carla grała, jak od początku turnieju, doskonale, ani razu nie dała rywalce szansy na zdobycie gema przy jej serwisie, awansowała tak, że tylko bić brawo i nie pamiętać, że to sukces także kosztem Agnieszki Radwańskiej.