—korespondencja z Londynu
Wygrał wedle znanego scenariusza – trzy sety, chwilami nawet wyrównane, ale gdy przychodziło do decydującego uderzenia, gdy rodziło się chwilowe napięcie, jeden strzał, druga znakomita akcja Serba i iskra gasła.
Richard Gasquet miał na trybunach kortu centralnego sporo zwolenników. To tradycja tego miejsca – wspierać teoretycznie słabszego. Wszyscy znają ten bilans: 12 meczów, tylko raz, w 2007 roku wygrał Francuz. W Wimbledonie nigdy nie grali. Wiedziano też, że ma w nogach dwie pięciosetówki w 1/8 finału z Nickiem Kyrgiosem i ćwierćfinale ze Stanem Wawrinką.
Widzowie zachęcali zatem, wspierali, krzyczeli ile mogli, by pomóc Richardowi. Nawet telewizja BBC zapowiadając pierwszy półfinał starała się pokrzepić Francuza dając pod obrazkami jego wcześniejszych meczów znaczący napis: „Vive le backhand! ".
Najwięcej wiary w Gasqueta można było mieć w pierwszym secie, potrafił bekhendem wyczarowywać piękne akcje, nawet zyskiwać małe przewagi w gemach serwisowych Djokovicia, lecz gdy przyszło do tie-breaka, to oklaski trzeba było bić obrońcy tytułu.