Korespondencja ze Stuttgartu
„Drodzy sympatycy tenisa. Tak, dziś gra Maria. Cieszymy się z tego i, jak wy, jesteśmy podekscytowani” – jak co dzień Markus Guenthard napisał w programie turniejowym kilka zdań do publiczności. Kilkanaście minut przed rozpoczęciem meczu para spikerów w kilku zdaniach również przygotowała trybuny na przybycie tenisistek.
Później na ekranie dwa razy szerszym nawet od kortu deblowego pojawiła się grafika imitująca deskę rozdzielczą samochodu (wiadomo jakiego). Jeden z liczników wskazywał nie prędkość, nie liczbę obrotów silnika czy ilość paliwa w baku, lecz poziom hałasu. Na prośbę prowadzących prawie komplet publiczności – puste pozostawały tylko krzesełka spóźnialskich – wydał z siebie próbny okrzyk entuzjazmu, po którym strzałka na ekranie przekroczyła 100 decybeli.
Wreszcie zza kotary wyłoniły się tenisistki. Oklaski były przeznaczone dla obydwu, ale setki już nie osiągnęły. Przyszła kolej na prezentację zawodniczek. O Szarapowej: pięciokrotna mistrzyni turniejów wielkoszlemowych, była liderka rankingu WTA, trzykrotna zwyciężczyni Porsche Tennis Grand Prix – i ani słowa o dyskwalifikacji za doping. Odezwały się brawa, ale już nie tak donośne jak wcześniej. Były także gwizdy, ale trzeba przyznać, że raczej nieśmiałe. Ot tak, dla zademonstrowania zdania odrębnego.
Z wysokości trybun trudno rzetelnie ocenić, ile przez ostatnie 15 miesięcy stracił tenis Szarapowej. Nawet przed dyskwalifikacją potrafiła skarcić każdą rywalkę (no, może poza Sereną Williams), a po chwili pozwolić sobie na metrowy aut. Z całą pewnością można powiedzieć jedynie, że Rosjanka nie zmieniła przyzwyczajeń. Na kort weszła – to już przesąd – starając się nie nadepnąć na linię, przed ważnymi punktami koncentrowała się odwrócona plecami do siatki, zaciskała pięść i głośnym „C’mon!” motywowała się do gry na najwyższym poziomie. A i serwis działa jak działał, bo asy zawsze mówią same za siebie.