—korespondencja z Londynu
Hiszpanka wygrała z Venus Williams 7:5, 6:0, co słusznie podpowiada, że sobotni finał trwał raczej niedługo, jak na miejscowe normy – godzinę i kwadrans. Po tym czasie pani sędzia Eva Asderaki-Moore wygłosiła znaną formułę kończącą spotkanie, kort centralny wstał i bił brawo, nowa mistrzyni po krótkiej chwili na kolanach dała radę wstać ze zrudziałej trawy, pocałować rywalkę i cieszyć się z sukcesu.
Venus Rosewater Dish – złocisto-srebrna wielka taca poszła chyba we właściwe ręce. Garbine Muguruza dobrze reprezentuje nowe pokolenie pań wchodzących na wielkie korty. To pokolenie silnych, pewnych siebie, ambitnych dziewczyn, które szanując dorobek dawnych sław, nie mają żadnych oporów, by te sławy rozbijać na korcie.
Finał miał w sobie symbolikę walki pokoleń, z wiadomym od zawsze skutkiem. Najważniejszą chwilą meczu był bez wątpienia dziesiąty gem – Venus prowadziła 5:4 i miała dwie piłki do wygrania seta (40-15), serwis był w ręku Muguruzy. Do tej chwili można było oglądać chwiejną równowagę spotkania. Długie, niezwykle mocne wymiany, jakie widział kort centralny, zwykle wygrywała Hiszpanka, ale amerykańska mistrzyni wykonywała swoją pracę też niemal perfekcyjnie – płaski serwis robił swoje, płaski forhend i bekhend także.
Muguruza nie dała jednak Williams wygrać seta, nie dała już wielu punktów, wygrała dziesiąty gem, zaraz potem jedenasty i dwunasty. Od chwili, gdy kort centralny zobaczył ten zwrot akcji, do ostatniej piłki meczu nie minęło pół godziny. Dziewięć kolejnych gemów zapisano Garbine. Hiszpańska nawałnica zdmuchnęła nadzieje pięciokrotnej mistrzyni.