Pierwsze góry, pierwszy deszcz i od razu wielkie emocje. Na ostatnich kilometrach do mety pędziła szóstka kolarzy, w tym Marek Rutkiewicz i Sylwester Szmyd, ale na finiszu najlepszy okazał się mistrz świata.
Rutkiewicz mówił na starcie w Strzyżowie, że dla niego dopiero teraz zaczyna się prawdziwe ściganie. Szmyd obiecywał, że gdy pojawią się góry, pokaże, co potrafi. Rutkiewicz lubi jeździć w deszczu, szczególnie kiedy trzeba walczyć przy dużych szybkościach na zjazdach. A tak właśnie wyglądał finisz w Krynicy górskiej.
– Będą pędzić ponad sto na godzinę. Zapowiada się niezły dreszczowiec – emocjonował się Lech Piasecki, kiedyś jeden z najlepszych kolarzy, dziś szef do spraw sportowych TdP.
Osiem górskich premii, w tym cztery pierwszej kategorii, dawało nadzieje, że peleton wreszcie się porwie i nie będzie finiszu z grupy. – Po tym etapie zostanie nie więcej jak 30 kolarzy, którzy będą się liczyć w walce o końcowe zwycięstwo – twierdził Rutkiewicz, a Piasecki przekonywał, że może wygrać silny, wytrzymały sprinter. – Te góry na trasie ze Strzyżowa do Krynicy nie są zbyt wymagające, ale na pewno ktoś zaatakuje, być może na ostatniej pętli – przewidywał. I tak się stało.
Jazda z Piaseckim w roli kierowcy to nie jest atrakcja dla pasażerów o słabszych nerwach. Piasecki mówi, że niewiele wolniej pędził rowerem na zjazdach w Dolomitach czy Alpach. – Bywały i upadki. Rany przypominają wtedy poparzenie. Pod prysznicem bierzesz twardą szczotkę, mydło i mocno je szorujesz, by pozbyć się brudu. Lekarz czymś je posmaruje i następnego dnia można jechać. Rana przyschnie i już nie pamiętasz, że było groźnie.