Od razu chciała pani wracać do ścigania się na desce?
Od początku tak się umawiałam z mężem, że będę się starała wrócić, bo to rok, w którym odbywają się mistrzostwa świata i kwalifikacje igrzysk w Cortinie d’Ampezzo. Medal olimpijski jest moim marzeniem. Tamten rok, bez wielkich imprez, to była jedyna okazja. Powiedziałam mężowi, że ma trzy miesiące na zrealizowanie planu. Jeśli się uda, to świetnie, a jeśli nie, to kolejne podejście już po igrzyskach. Na szczęście wszystko poszło zgodnie z planem, chociaż mąż mówił, że czuje presję.
Poród był pod koniec grudnia, a już kilka miesięcy później była pani na stoku…
Już w kwietniu byłam na zgrupowaniu, ale miałam na to zielone światło od lekarzy i fizjoterapeutów, bo moje ciało było w dobrym stanie. Brakowało mi jeszcze siły na stoku, ale już wtedy byłam bardzo szybka. Nie chciałam odpuszczać tamtego obozu, bo wtedy mieliśmy okazję testowania nowego sprzętu. Musimy to zrobić przed sezonem, bo później już nie ma na to czasu. Pojechała ze mną cała rodzina: córka, mąż, mama i tata. Oni też skorzystali, bo pojeździli sobie na nartach.
Szybki powrót, bez długich treningów, nie zwiększał ryzyka kontuzji?
Zaczęłam od ćwiczeń, które rozpisała mi fizjoterapeutka uroginekologiczna, a kiedy dostałam zielone światło, to plan rozpisał mi trener kadry. Nie pojechałam zupełnie „na surowo”, już przed wyjazdem ćwiczyłam na siłowni, choć nie udało się wrócić do formy sprzed ciąży. Kiedy czułam, że po kilku przejazdach trochę brakuje siły, to odpuszczałam. Już w sierpniu, na kolejnym zgrupowaniu, odczucia były zupełnie inne. Czułam, że deska jest jakby przedłużeniem moich nóg. Kilka dodatkowych miesięcy treningu pozwoliło mi odbudować mięśnie.